czwartek, 9 maja 2019

Wojna cywili - Recenzja filmu "Tranzyt"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Niełatwy cel postawił sobie Christian Petzold, decydując się na przeniesienie we współczesność, stworzonego podczas II Wojny Światowej dzieła Anny Seghers, jednocześnie zachowując klimat i duch oryginału, nawet pomimo wielu fabularnych odstępstw.

Oto w pierwszych sekundach poznajemy Georga, niczym niewyróżniającego się faceta po trzydziestce, o którym nie wiemy zarówno skąd przyszedł, jak i dokąd zmierza. Zresztą o swoich dalszych zamiarach nie wie chyba nawet sam bohater, który nie mając co ze sobą zrobić, siedzi zmieszany w kawiarni i popija kawę. Całość zaczyna się trochę klarować, gdy przyjmuje on od znajomego zlecenie dostarczenia czyjejś korespondencji, a my zaczynamy odkrywać mechanizmy rządzące mikrokosmosem, w którym umieszczony został bohater. Bo oto nasz protagonista znalazł się w dotkniętej nazistowską inwazją Francji, a jego niejasna dla nas przeszłość sprawia najwyraźniej, że w nowym, okupowanym przez wroga świecie, nie czeka go nic dobrego. Georg, z barku lepszych planów, decyduje się uciec do jeszcze w miarę bezpiecznej Marsylii. Szybko jednak na jego barki spada ciężar śmierci przyjaciela - Heinza, a w jego ręce wpadają dokumenty umożliwiające mu przejęcie tożsamości niejakiego Weidela – również niedawno zmarłego pisarza. Bohater uwikłany w cudze sprawy decyduje dać się ponieść nadchodzącym wydarzeniom, rozdarty gdzieś pomiędzy próbą ugrania dla siebie jak największych korzyści, a moralnym poczuciem obowiązku pomocy innym. Poniekąd rozważa on możliwość ucieczki do bezpiecznego Meksyku, która to okazjonalnie mu się nadarzyła, jednak jak się okazuje, zostawienie wszystkiego za sobą jest dla niego dużo trudniejsze od strony emocjonalnej aniżeli technicznej.

Tym sposobem na ekranie obserwujemy poniekąd dramat głównego protagonisty i spotykanych przez niego postaci, ale również dramat tych wszystkich uchodźców, o których codziennie usłyszeć można z głośników telewizora. Z historii bije uniwersalność, a przedstawione przez nią obrazy zestawić można z każdym współczesnym konfliktem zbrojnym ostatnich kilkudziesięciu lat, niczym dwie identyczne odbitki wypalone na błonie fotograficznej. Zatłoczone konsulaty, zniszczone ubóstwem miasta i ludzie, którzy pomimo przerażenia, starają się normalnie żyć, bądź też kombinują, jak wydostać się z tego ziemskiego piekła. Bo choć zmieniają się oblegane miasta, strony konfliktów czy powody ich eskalacji, to gdzieś na zapleczu tego wszystkiego stoi, taki sam jak zawsze, ludzki dramat.

Całą tragedię podkręca jeszcze świetnie zbudowany wokół bohatera świat. Przez fabułę przewija się parę postaci drugoplanowych, jeszcze bardziej uwiarygodniając całą historię. Bo Georg nie jest tu kimś, komu na potrzeby większej filmowości przytrafiła się seria niefortunnych zdarzeń, lub wręcz przeciwnie – komu rozwiązał się worek ze szczęściem. Na równi z nim obserwujemy ludzi, którzy nagle znaleźli się w podobnej sytuacji, a sam bohater jest pośrodku całej tej stawki. Niektórzy mają gorzej od niego, inni lepiej, ale każdy walczy jak może o swoje miejsce w nowej rzeczywistości. „Nigdy ostatni i nigdy pierwszy”, jak to śpiewał kiedyś o życiu Krzysztof Grabowski.

Reżyser oprócz paraleli okresów, historii, miejsc i ludzkiej mentalności, łączy ze sobą także dwa, całkowicie odmienne rzeczy – książkę i film. Co jakiś czas z off-u docierają do nas literackie komentarze bezimiennego narratora, które towarzyszą nam przez cały film aż do napisów końcowych. Jest to chyba najcięższy do zgryzienia element całego filmu, bo choć czasem wczujemy się w ten prozatorski klimat, to niestety w większości wypadków, wpadające znienacka opisy rozgrywających się właśnie wydarzeń, wybijają nas z rytmu, rozganiając przy okazji misternie budowany klimat.

Niestety „Tranzyt” oprócz wielopłaszczyznowych sukcesów, skrywa w sobie również masę niewykorzystanego potencjału. Z wizji uchodźczego życia, autor często przeskakuje w klimaty przesadnie sentymentalne lub nostalgiczne, co można odczytać zarówno jako płytkie triki, jak i brak wyczucia czy subtelności w budowaniu przez siebie opowieści. A szkoda, bo film jest najlepszy wtedy, gdy twórca zbytnio nie kombinuje, a widz przygląda się uniwersalizmowi codziennych zmagań ludzi, mieszkających na terenach dotkniętych zbrojnym konfliktem. A takich uniwersalnych, dających do myślenia opowieści, zdecydowanie potrzebujemy więcej, bo jak grzmiał kiedyś Ron Perlman w jednym z dzieł Bethesdy - „Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia”.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz