poniedziałek, 27 maja 2019

Na tropie sentymentu - Recenzja „Pokémon: Detektyw Pikachu”


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

No nie powiem, całkiem w porządku to „Pokémon: Detektyw Pikachu”. Duża w tym zapewne zasługa samego marketingu, bo materiały promocyjne raczej nie zapowiadały nam wielkich niesamowitości, toteż dostaliśmy produkcję taką, jakiej można się było spodziewać. W skrócie - jest rzetelnie, ale bez szału.

Choć film ma kilka naprawdę solidnych zalet. Jako pierwszy rzuca się w oczy świat. Twórcom udało się stworzyć całkiem realistyczny obraz uniwersum, w którym pokemony żyją ramię w ramię z ludźmi, bez uciekania w jakieś abstrakcyjne twory rodem z taniego sci-fi w którym nic się nie klei. To co widzimy na ekranie, to w sumie najbardziej sensowne wyobrażenie tego, jak wyglądałby nasz świat gdyby wrzucić do niego te fikcyjne stwory.

A jak już o stworach mowa, to dostajemy tu kawał, naprawdę dobrej, graficznej roboty. Wszystkie pokemony są tu takim złotym środkiem pomiędzy próbą ich maksymalnego urealnienia, a zachowaniem wyglądu i aury rysunkowych odpowiedników. Disney ucz się. Największą robotę robi tu oczywiście tytułowy Pikachu, któremu głosu użyczył Ryan Reynolds, i który jest chyba głównym, komediowym katalizatorem całego filmu. I pochwały należą się tu zarówno Reynoldsowi, który nie stara się na siłę odgrywać bohatera, a po prostu jest sobą, jak i scenarzystom, którzy świetnie rozpisali postać żółtego protagonisty.

Oczywiście oprócz wyżej wymienionych pozytywów dostaniemy też dość oklepaną historyjkę, przewidywalne zwroty akcji i mocno generyczne postacie, ale wszystko wykonane jest na tyle prawidłowo, że nawet jak nie sprawia nam to frajdy, to też jakoś specjalnie nie uwiera. Autorom choć daleko do mistrzostwa, to podstawowe obowiązki narzucone im przez kino rozrywkowe spełniają po prostu dobrze.

Trudno nie zauważyć, że film celuje w dość charakterystyczną grupę odbiorców. Ja co prawda nigdy nie byłem jakimś homerycznym fanem Pokemonów, jednakże w swoich szczenięcych latach całkiem ową animację lubiłem i podczas seansu „Detektywa Pikachu” gdzieś podskórnie czułem, że dzięki temu całość sprawia mi dużo więcej radochy niż sprawiłaby komuś, kto całkowicie przypadkiem wstąpiłby akurat na ten seans. Ale kto wie, może do niektórych „przypadkowych” obiorców obraz trafi nawet lepiej? A to dlatego, że twórcy próbowali nie tyle tępo wydoić parę groszy ze znanej franczyzy, co po prostu zrobić jak najlepszy film, na miarę własnych możliwości.

Ocena: 6/10 (wersja z napisami)

niedziela, 26 maja 2019

Nabici w butelkę - Recenzja filmu "Aladyn"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Tegoroczny "Aladyn" ma niestety taki sam problem, jaki posiada spora część disneyowskich produkcji live-action, i jaki zapewne będzie posiadać wiele z tych dopiero nadchodzących. Jest kompletnie wyzutą z emocji adaptacją, której głównym atutem ma być wstawienie aktorów w miejsce animacji. A atut z tego nijaki. Bo ileż powabu dodawała oryginałowi rysunkowa oprawa. Konwersja tego wszystkiego na film aktorski jedynie pozbawiła czaru niektóre z aspektów całego dzieła. Spójrzmy choćby na małpkę Abu czy papugę Iago, które chyba najbardziej oberwały transferem na hiperrealizm, tracąc prawie cały swój urok. A przecież niedługo Disney wyda nakręconego w identycznej konwencji "Króla Lwa", w którym to zwierzaki grają główną (i jedyną!) rolę. Oj będzie ciężko.

Przy czym ja sam, przed premierą, widziałem w Aladynie naprawdę duży potencjał. Wierzyłem, że w remaku można wiele zrobić, bo i w oryginale działo się sporo. No i dobra, dostaliśmy trochę niezłego CGI, szczególnie w scenach z Dżinem, ale co z tego skoro całość jest dziełem tak bardzo mechanicznym. Nie ma w tym duszy czy serca, a jedynie autoplagiatyczna próba odwzorowania scen pierwowzoru, niemalże jeden do jednego. Niemalże, bo sam metraż wydłużono o 40 minut, co często niepotrzebnie spowalnia całą akcję, prowadząc tym samym do naszego znużenia. A przecież tak wiele można tam było przebudować, otrzymując w efekcie dzieło wyróżniające się pozytywnie nawet na tle świetnego oryginału z lat 90-tych. I manifest o podłości ucisku klasowego można by z tego uszczknąć, gdyby ktoś tylko chciał.

Co ciekawe, najbardziej do gustu przypadł mi aspekt, którego przed premierą obawiałem się najbardziej, czyli wspomniany już wcześniej Dżin. Tak się jakoś ostatnio układało, że Will Smith trochę już zmęczył się tym całym aktorstwem i w każdym kolejnym filmie grał po prostu Willa Smitha. Chyba naprawdę potrzebna mu była taka kompletnie odrealniona, zwariowana rola, bo jako niebieskoskóry mięśniak z lampy wypada naprawdę świetnie. Do tego stopnia, że sceny w których występuje są bezapelacyjnie tymi, które podobały mi się najbardziej. Szczególnie wszelkie piosenki, które w odróżnieniu od kompletnie beznamiętnych coverów reszty ekipy, mają dzięki niemu „to coś”. Naprawdę słychać w nich samego Willa i ten jego specyficzny styl, a to mocno dodaje im uroku.

Trochę szkoda, że Disney tak bardzo boi się eksperymentować ze swoimi dziełami, bo tworów takich jak „Aladyn” będziemy w najbliższym czasie dostawać więcej. Bezpiecznych, zrobionych po najmniejsze linii oporu, których głównym celem będzie sentyment starszej widowni i dość niskie oczekiwania młodszej. A na nasze nieszczęście, animacji stojących w kolejce do automatycznego przerobienia na przeciętne filmy, Disney ma jeszcze całą masę.

Ocena: 5/10 (wersja z napisami)

sobota, 18 maja 2019

Życie to taniec. Śmierć też - Recenzja filmu "John Wick 3"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

O tym, co na przestrzeni paru lat zrobili reżyser Chad Stahelski i scenarzysta Derek Kolstad, niektórzy twórcy marzą całe życie. Oto na naszych oczach narodziła się i dojrzała seria, która rozpoczynając swoje podboje, garściami czerpała i cytowała z największych klasyków kina akcji, by dziś, przy premierze trzeciej części, zyskać tak ogromną renomę i status, że może już zacząć cytować samą siebie. A wspomniani wyżej twórcy, nie omieszkają z tej możliwości skorzystać.

Przy tym sami ułatwiają sobie to zadanie, umieszczając fabułę kontynuacji tuż po wydarzeniach z poprzedniczki. John Wick został właśnie ekskomunikowany ze społeczności płatnych zabójców, za jego głowę wyznaczono sowitą nagrodę, a licząca setki członków wspólnota kilerów, właśnie wzięła sobie naszego protagonistę za cel. Dla Johna oznacza to mniej więcej tyle, że „szanse są wyrównane” – jak stwierdza jedna z pierwszoplanowych postaci, dla widzów zaś, że współczynnik ekranowych kopnięć, uderzeń, wymachów i zgonów, należy zwiększyć przynajmniej o kilkanaście jednostek.

A mowa tu o kopnięciach wyprowadzonych bardzo skrzętnie, gdyż „John Wick 3” oferuje zdecydowanie najlepszą choreografię walk, z całej dotychczasowej serii. Każda potyczka jest tu jak misternie zaplanowany pokaz artystyczny, w którym zamiast wyszkolonych tancerzy i gimnastyków, oglądamy żądnych krwi siepaczy, a każdy kolejny występ kończy się nie ukłonem i brawami, lecz stosem nieruchomych ciał oraz powoli stygnącą na posadzce kałużą krwi. Całe to danse macabre upodabnia do estradowych występów jeszcze to, że twórcy w ekranowe szarpaniny starają się upchnąć jak największy wachlarz emocji. Bo o ile poprzednie części serwowały nam klasyczne kino zemsty, tak tu otrzymujemy bardziej coś na kształt zawodów sportowych, w których Wick jest najlepszym zawodnikiem. I tak jak w świecie sportu, choć każdy chce wygrać, to każdemu przyświecają inne intencje i usposobienie. Niektórzy po prostu nienawidzą naszego bohatera, dla innych jest legendą z którą zawsze chcieli się spotkać – oczywiście w walce, a jeszcze inni chcą na nim przetestować swoje umiejętności. To, plus upchnięty gdzie nie gdzie czarny humor, nadaje wszystkiemu całkiem niezłą wielowymiarowość, gdzie każda potyczka jest inna, a jedyne co je łączy, to całkowita niepodobność do klasycznych filmowych mordobić, jakie od lat serwuje nam kino akcji.

Lecz choć ekranowy balet śmierci skutecznie przykuwa naszą uwagę do centrum kinowego ekranu, to od czasu do czasu warto także rozejrzeć się na boki, bo tam też niemało się dzieje. Orgia kolorów, barw i pstrokatych świateł otacza zewsząd naszych bohaterów, a lokacje to fuzja neonowego tech-noir i mokrego snu kaskadera, gdzie wszelkie umeblowanie zostało zaprojektowane chyba tylko z myślą o jego pięknej destrukcji.

Niestety nie tak pięknie rozpada się fabuła, która to im dalej pcha naszego bohatera w czasie, tym bardziej rozmienia się na drobne. I choć przedstawiony nam świat już od pierwszej części był dość intrygujący, tak poznawanie jego kolejnych zasad można porównać do puszczania baniek mydlanych na wietrze – daje to frajdę, ale w oka mgnieniu wszystko znika i trzeba dmuchać ponownie. I twórcy, jak najbardziej, dmuchają w naszym kierunku raz po raz kolejnymi bańkami, tyle że każdą z nich obudowują kilku bądź kilkunastominutową rozmową, która w założeniu ma rozbudowywać fabułę, a w praktyce jedynie testuje naszą cierpliwość w oczekiwaniu na kolejne sceny akcji. Trochę szkoda na to wszystko czasu, skoro z każdej pogaduszki i tak wynika tylko tyle, że John po prostu zmienia oponenta w którego od teraz będzie celować lufą.

Choć moim skromnym zdaniem, lepiej żeby schował gnata do kabury, bo sceny z użyciem broni palnej nieustannie rażą w oczy już od czasów pierwszej części. Całe szczęście i tu poczyniono dość duże postępy względem poprzedniczek, ale ciągle mam wrażenie że Stahelski nie do końca radzi sobie z reżyserowaniem tego typu scen, a każda "strzelana" sekwencja powoduje u mnie mimowolny zgrzyt zębów do tego stopnia, że jeszcze z dwie kontynuacje i będę potrzebował protezy.

Jednakże gdzieś tam w głębi serca mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Seria z części na część staje się coraz lepsza, a za kilkadziesiąt lat będzie dla obecnych pokoleń zapewne tym samym, czym teraz dla ich rodzicieli jest „Szklana pułapka” czy „Terminator”. Kupą pięknych wspomnień i sentymentalnych rozczuleń nad tym, że „takich filmów już się nie kręci”. I ja jestem za, bo choć zwykle kręciłem nosem gdy słyszałem o Johnie Wicku, to tym razem i mnie udało mu się ustrzelić.

Ocena: 7/10

piątek, 10 maja 2019

Szczekające psy nigdy nie gryzą - Recenzja filmu "Wilkołak"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

„Wilkołak” staje w rozkroku gdzieś pomiędzy zmurszałym horrorem, a lekko niedbałym dramatem psychologicznym. Niestety brak dopracowania którejkolwiek ze ścieżek sprawia, że nowy film Adriana Panka, zawodzi na obu tych płaszczyznach.

Rok 1945, czasowe przedpole zakończenia II wojny światowej. Z jednego z właśnie likwidowanych obozów zagłady, udaje się uciec bandzie dzieciaków w przeróżnym wieku. Znajdują oni schronienie w rozpadającej się rezydencji niejakiej Jadwigi, która to postanawia przyjąć do siebie całą zgraję, na czas bliżej nieokreślony. Wkrótce posiadłość zostaje otoczona przez chmarę wygłodniałych wilków, i okazuje się ona tylko kolejnym, po obozie, miejscem izolacji naszych bohaterów, gdzie bez dostępu do jedzenia oraz wody, zmuszeni będą do dalszej walki o swój byt.

I jakże intrygująco wygląda to na papierze. Ekranowa rzeczywistość jest jednak dużo bardziej surowa, nie przyjmując wszystkiego tak wdzięcznie jak papier.

Panek rozpoczyna swoją opowieść od ukazania nam bohaterów, którzy po prostu próbują żyć, w prawie że powojennej rzeczywistości. Oto grupka młodych ludzi, którzy swoje wczesne lata spędzili w sąsiedztwie wojny, bólu, głodu i łez, przypomina bardziej kierowane instynktem zwierzęta, aniżeli jakkolwiek akceptowalnych członków społeczeństwa. Jedzą kiedy się da, piją kiedy się da i odpoczywają kiedy się da, bo w ich umysłach wciąż czai się strach, że za chwilę, ktoś może im odebrać nawet to. Obserwujemy więc jak nasi bohaterowie walczą o obierki z ziemniaków, zlizują wodę ze ścian, czy śpią z nożem w ręce, z obawy o własne życie. I całość z początku rzeczywiście robi wrażenie. Niestety jest ono dość złudne. Bardzo szybko zauważamy, że reżyser próbuje nas zaszokować tanim kosztem, a na pierwszym planie pokazuje to, co inni autorzy umieścili by jedynie w tle swoich opowieści. Gdy Roman Polański w „Pianiście”, raczy nas sceną wygłodzonych ludzi zdrapujących z podłogi resztki upuszczonego pokarmu, robi z tego jedynie przystawkę do nadchodzących wkrótce obrazów cierpienia tytułowego bohatera. U Panka, podobne sceny są przez dłuższy czas daniem głównym. Daniem, które dość szybko staje się dla nas niestrawne, bo wszystkie te sztuczki nie zadziałają, jeśli nie zostaną one wsparte mocną psychologią postaci. A ta, jak wszystko inne w tym filmie, jest potraktowana mocno po macoszemu. Najlepiej napisaną postacią jest młody Władek. Jego persona jest o tyle ciekawa, że przez cały film zachowuje on stałą moralność, niezależnie od wydarzeń w jakich bierze udział. Bo choć  sam uciekł z obozu, to obóz najwyraźniej nigdy nie uciekł z niego. Tym samym Władek przechodzi przemianę, ale bynajmniej nie na ekranie, a w naszych oczach, w których to zaczyna jako dość frapująca nas, sympatyczna postać, a kończy, jako najbardziej znienawidzony z całej paczki. Niestety nawet on w pewnym momencie filmu staje się nijaki, a jego losy i zachowania coraz bardziej przestają nas interesować.

Na koniec zostawiłem to, czym ten film miał być od samego początku. Mowa tu o horrorze. Bo podobno miał być on filmem grozy na pełen etat, i dopiero na stole montażowym, twórca podjął decyzję o przemontowaniu całości, by główne akcenty rozłożyć także w rejonach ludzkiej psychologii. Ostatecznie, chyba dobrze że tak się stało. Adrian Panek po prostu nie potrafi straszyć, a jego obraz to jeden wielki festiwal jumpscare’ów. I to jumpscare’ów dość nieudanych. Najazd na okno, głośny dźwięk, coś wyskakuje. Takich scen jest tu od groma. Już dawno nie widziałem horroru, w którym wszystkie przestrachy tak bardzo wynikają z mechaniki ujęć, a nie z rzeczywistej "straszności" danej sekwencji. Nie tak się to dzisiaj robi panie Panek, nie tak.

„Wilkołak” to przede wszystkim zmarnowany potencjał. Ciekawy pomysł i niezła wizja, ostatecznie musiały ustąpić wszechobecnej przeciętności i bezbarwności. A szkoda, bo naprawdę dużo można było z tego wycisnąć. Nie oznacza to jednak, że Adriana Panka należy bezwzględnie przekreślać. Widać, że reżyser ma w głowie poukładanych parę rzeczy, i zostaje tylko liczyć, iż kiedyś przekuje to na filmowy sukces.

Ocena: 5/10

czwartek, 9 maja 2019

Wojna cywili - Recenzja filmu "Tranzyt"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Niełatwy cel postawił sobie Christian Petzold, decydując się na przeniesienie we współczesność, stworzonego podczas II Wojny Światowej dzieła Anny Seghers, jednocześnie zachowując klimat i duch oryginału, nawet pomimo wielu fabularnych odstępstw.

Oto w pierwszych sekundach poznajemy Georga, niczym niewyróżniającego się faceta po trzydziestce, o którym nie wiemy zarówno skąd przyszedł, jak i dokąd zmierza. Zresztą o swoich dalszych zamiarach nie wie chyba nawet sam bohater, który nie mając co ze sobą zrobić, siedzi zmieszany w kawiarni i popija kawę. Całość zaczyna się trochę klarować, gdy przyjmuje on od znajomego zlecenie dostarczenia czyjejś korespondencji, a my zaczynamy odkrywać mechanizmy rządzące mikrokosmosem, w którym umieszczony został bohater. Bo oto nasz protagonista znalazł się w dotkniętej nazistowską inwazją Francji, a jego niejasna dla nas przeszłość sprawia najwyraźniej, że w nowym, okupowanym przez wroga świecie, nie czeka go nic dobrego. Georg, z barku lepszych planów, decyduje się uciec do jeszcze w miarę bezpiecznej Marsylii. Szybko jednak na jego barki spada ciężar śmierci przyjaciela - Heinza, a w jego ręce wpadają dokumenty umożliwiające mu przejęcie tożsamości niejakiego Weidela – również niedawno zmarłego pisarza. Bohater uwikłany w cudze sprawy decyduje dać się ponieść nadchodzącym wydarzeniom, rozdarty gdzieś pomiędzy próbą ugrania dla siebie jak największych korzyści, a moralnym poczuciem obowiązku pomocy innym. Poniekąd rozważa on możliwość ucieczki do bezpiecznego Meksyku, która to okazjonalnie mu się nadarzyła, jednak jak się okazuje, zostawienie wszystkiego za sobą jest dla niego dużo trudniejsze od strony emocjonalnej aniżeli technicznej.

Tym sposobem na ekranie obserwujemy poniekąd dramat głównego protagonisty i spotykanych przez niego postaci, ale również dramat tych wszystkich uchodźców, o których codziennie usłyszeć można z głośników telewizora. Z historii bije uniwersalność, a przedstawione przez nią obrazy zestawić można z każdym współczesnym konfliktem zbrojnym ostatnich kilkudziesięciu lat, niczym dwie identyczne odbitki wypalone na błonie fotograficznej. Zatłoczone konsulaty, zniszczone ubóstwem miasta i ludzie, którzy pomimo przerażenia, starają się normalnie żyć, bądź też kombinują, jak wydostać się z tego ziemskiego piekła. Bo choć zmieniają się oblegane miasta, strony konfliktów czy powody ich eskalacji, to gdzieś na zapleczu tego wszystkiego stoi, taki sam jak zawsze, ludzki dramat.

Całą tragedię podkręca jeszcze świetnie zbudowany wokół bohatera świat. Przez fabułę przewija się parę postaci drugoplanowych, jeszcze bardziej uwiarygodniając całą historię. Bo Georg nie jest tu kimś, komu na potrzeby większej filmowości przytrafiła się seria niefortunnych zdarzeń, lub wręcz przeciwnie – komu rozwiązał się worek ze szczęściem. Na równi z nim obserwujemy ludzi, którzy nagle znaleźli się w podobnej sytuacji, a sam bohater jest pośrodku całej tej stawki. Niektórzy mają gorzej od niego, inni lepiej, ale każdy walczy jak może o swoje miejsce w nowej rzeczywistości. „Nigdy ostatni i nigdy pierwszy”, jak to śpiewał kiedyś o życiu Krzysztof Grabowski.

Reżyser oprócz paraleli okresów, historii, miejsc i ludzkiej mentalności, łączy ze sobą także dwa, całkowicie odmienne rzeczy – książkę i film. Co jakiś czas z off-u docierają do nas literackie komentarze bezimiennego narratora, które towarzyszą nam przez cały film aż do napisów końcowych. Jest to chyba najcięższy do zgryzienia element całego filmu, bo choć czasem wczujemy się w ten prozatorski klimat, to niestety w większości wypadków, wpadające znienacka opisy rozgrywających się właśnie wydarzeń, wybijają nas z rytmu, rozganiając przy okazji misternie budowany klimat.

Niestety „Tranzyt” oprócz wielopłaszczyznowych sukcesów, skrywa w sobie również masę niewykorzystanego potencjału. Z wizji uchodźczego życia, autor często przeskakuje w klimaty przesadnie sentymentalne lub nostalgiczne, co można odczytać zarówno jako płytkie triki, jak i brak wyczucia czy subtelności w budowaniu przez siebie opowieści. A szkoda, bo film jest najlepszy wtedy, gdy twórca zbytnio nie kombinuje, a widz przygląda się uniwersalizmowi codziennych zmagań ludzi, mieszkających na terenach dotkniętych zbrojnym konfliktem. A takich uniwersalnych, dających do myślenia opowieści, zdecydowanie potrzebujemy więcej, bo jak grzmiał kiedyś Ron Perlman w jednym z dzieł Bethesdy - „Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia”.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 6 maja 2019

Wędrujące klisze - Recenzja filmu "Wędrująca Ziemia"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

O „The Wandering Earth” zrobiło się głośno z dwóch znaczących powodów. Po pierwsze, jest to pierwszy tak kosztowny blockbuster sci-fi, wyprodukowany w Chinach. Po drugie, od lutowej premiery udało mu się zarobić już prawie 700 milionów dolarów, co rzutem na taśmę
zapewniło mu miejsce w top 3 najlepiej zarabiających, tegorocznych filmów. Czy jednak ogromy entuzjazm widzów do zostawiania swych wypłat w kinowych kasach, przekłada się na jakość filmu? No cóż. I tak, i nie.

Historia opowiada o dotkniętej kataklizmem, Ziemi przyszłości. Na skutek zwiększonego promieniowania słonecznego, ludzkość zostaje zmuszona schronić się w specjalnie do tego celu wybudowanych, podziemnych miastach. Jest to jednak rozwiązanie tymczasowe, mające dać resztkom niedobitków czasowy bufor, umożliwiający całkowitą likwidację problemu. A metodą na to jest przemieszczenie naszej planety, aż do sąsiedniego układu gwiezdnego - Alfa Centauri. Oczywiście z powodu nieprzewidzianych wcześniej problemów, cała misja staje pod znakiem zapytania, a grupka śmiałków zmuszona zostaje do samobójczej misji, mającej na celu uratowanie resztek znanej nam cywilizacji.

I właśnie grupka ekranowych protagonistów, jest pierwszym poważnym mankamentem „Wędrującej Ziemi”, rzucającym się w oczy. Postacie są kartonowe, miotają pozbawionymi życia tekstami, a ich czyny nieraz pozbawione są logiki. W efekcie naprawdę trudno polubić któregokolwiek z bohaterów. Tym sposobem przez większość filmu nie mamy komu kibicować, a brak przywiązania do jakiejkolwiek persony, skutecznie potrafi wyzuć z emocji każdą dramatyczną scenę. Jakby tego było mało, nasi herosi to szablonowy zbiór klasyków kina rozrywkowego. Bo oto mamy dzielnego kosmonautę, który przekłada cele wyższe ponad własne życie, jego syna, obrażonego na cały świat buntownika, z żyłką do majsterkowania oraz jego przybraną siostrę – wiecznie ciekawą świata nastolatkę. Wkrótce dołącza do nich głośny młodzieniec ciągle robiący z siebie przygłupa, oraz banda bad assowskich komandosów, stuprocentowo oddanych celom wyznaczonej im misji. Nie zabraknie też genialnego naukowca, wymyślającego rozwiązania wszelkich problemów na poczekaniu. Jednym zdaniem - sama śmietanka, istny wywar z blockbusterów.

Rozwinąć skrzydeł nie daje im też historia, która pomimo wielkiego rozmachu, cały czas zostawia z tyłu głowy myśl, że gdzieś już to wszystko widzieliśmy. Oprócz tego, twórcom niezbyt udanie wychodzą próby regularnego budowania ekranowych dramatów, a zbyt gęste podlanie całości patosem, tylko dopełnia dzieło zniszczenia. Gdzieniegdzie natrafimy też na humor, ale jest on zazwyczaj na tyle mizerny, że nie warto się nad nim rozwodzić. Choć fabuła opiera się na opowiadaniu Liu Cixina - Chińskiego pisarza sci-fi, to widać w niej również wiele nawiązań do kinowych dzieł spod tego gatunku, jak chociażby „2001: Odyseja kosmiczna”, „Interstellar” czy „Pojutrze”. Nie jest to nic wybitnego, ale wyłapanie takich smaczków zawsze cieszy oko.

Żebyście jednakże nie pomyśleli, że „Wandering Earth” ma same wady, przytoczę teraz najmocniejszy punkt tegoż obrazu, a jest nim oprawa audiowizualna. Bo choć nie jest idealnie, to Chińczycy momentami serwują nam istną organoleptyczną orgię. Dostajemy masę scen z użyciem CGI, i mimo zbytniej sztuczności niektórych z nich, większość ukazanych nam widoków robi ogromne wrażenie, a chłodna paleta barw użyta w filmie, tylko potęguje cały efekt, tworząc dodatkowo wspaniały, gęsty klimat. Na szczególną uwagę zasługują przede wszystkim świetnie zmajstrowane dalekie ujęcia oraz upchnięte gdzieniegdzie, szerokie kadry. Przyczepić nie można się też do wszystkich „namacalnych” rekwizytów. Kombinezony, wystrój pomieszczeń czy wnętrz statków, wszystko wygląda tu dobrze, i tylko pomaga budować przedstawiony nam świat.

Finalnie, pomimo wielu niedociągnięć, chaotycznej narracji czy miałko zbudowanych postaci i fabuły, które nieraz sprawiały że przewracałem oczami, film potrafił (szczególnie wcześniej wspomnianą stroną wzrokową) stworzyć we mnie taki mały żal, że w sumie szkoda iż nie oglądam go w kinie. I choć ostatecznie, „Wędrującą ziemię” trudno mi z czystym sercem komukolwiek polecić, to jednakowoż uważam że osoby szukające lekkiej, dwugodzinnej rozrywki, legitymującej się ciekawym pomysłem i dobrą stroną wizualną, śmiało mogą dopisać ten film, gdzieś na końcu swojej listy „do obejrzenia”.

Ocena: 5/10

sobota, 4 maja 2019

Znane strachy - Recenzja filmu "Smętarz dla Zwierzaków"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

„Smętarz dla Zwierzaków” jest kolejnym filmem obnażającym jedną z największych bolączek wielu współczesnych horrorów. A jest nią absolutna niemożność zaskoczenia widza czymkolwiek podczas seansu. Gdy twórcy tacy jak Ari Aster czy David Robert Mitchell stawiają w swoich filmach na eksperymenty, tudzież odświeżenie mocno wyżyłowanych już technik, autorzy takich dzieł jak „Smętarz…” celują raczej w bezpieczne rozwiązania, by tym samym zmaksymalizować szansę trafienia do jak najliczniejszej gawiedzi. A przecież literacki pierwowzór, pióra Stephena Kinga, dawał scenarzystom naprawdę duże pole do popisu. W końcu oprócz horroru był też po części dramatem psychologicznym, i oprócz zaliczania standardów dzieł grozy, opowiadał również o trudach radzenia sobie z żałobą a także poruszał wątek powolnego odchodzenia od zmysłów na skutek przeżytych wydarzeń. King rozumiał że horror wcale nie musi straszyć żeby być horrorem. Odbiorcę można równie dobrze wprowadzić w niepokój, dyskomfort czy obrzydzenie, i dalej być wiernym gatunkowym wzorcom. Twórca musi wejść na tematy które nas uwierają tak, abyśmy nie byli w stanie się przed jego sztuczkami obronić. A w jakiż inny sposób to osiągnąć, jeśli nie poprzez zaskoczenie? Niestety tym tokiem rozumowania nie podążyli twórcy tegorocznego Smętarza, zamiast tego powielając klasyczne już kalki i klisze kina grozy. Na nic się zda ciągła próba budowana napięcia, skoro kulminacyjnym momentem sceny ma być obraz widziany już przez nas wielokrotnie w innych dziełach. A praktycznie tak tu wygląda cały film. Widzimy jak jeden z bohaterów nieuchronnie zbliża się do wzięcia udziału w jakimś "przerażającym" incydencie, a my już od początku podskórnie czujemy jak to wszystko się skończy. I co najgorsze, zazwyczaj mamy rację. No okej, twórcy oprócz korzystania z "taniego" straszenia, próbują momentami zbudować ten psychologiczny obraz o którym wspominałem wcześniej. Na nic jednak zdają się ich próby, gdyż większość ekranowych tragedii czy rozterek przedstawionych jest krótko i po macoszemu, w efekcie ani trochę nie angażując widza w przedstawiony mu dramat. Bezbarwna fabuła toczy więc się ospale do przodu, co jakiś czas rzucając w nas jakimś jumpscarem, który zamiast straszyć, irytuje. A gdy już irytacja ustąpi, to oprócz niej, będziemy czuli już tylko nudę. Film żegna nas pop punkowym coverem „Pet Sematary” Ramones, który chyba idealnie podsumowuje całe to doświadczenie. Po pierwsze jest tak samo bezbarwny i mdły jak sam film, a po drugie wokalistka, niczym Joey Ramone 30 lat temu, wyśpiewuje w naszym kierunku wers „I don't want to live my life again”. I ja też nie chce przeżywać swojego życia jeszcze raz. Bo drugiego seansu „Smętarza dla Zwierzaków”, już bym chyba nie zdzierżył.

Moja ocena: 4/10

środa, 1 maja 2019

Dziś na cesarskim tronie Japonii zasiadł cesarz Naruhito, co zgodnie z tradycją, oznacza rozpoczęcie nowej ery – Reiwa. Poprzednia, trzydziestoletnia era Heisei, choć nie zawsze była łaskawa dla mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni, zdecydowanie łagodniej potraktowała ichniejszą popkulturę, która to w tym okresie ogromnie rozrosła się i dokonała światowej ekspansji. Czy tego chcemy czy nie, Japonia weszła na salony. Przyczyniły się do tego moda, muzyka, komiksy, ale także filmy, niezależnie czy mówimy tu o przeważnie dość szorstko przyjmowanym u nas anime, czy też uznanych dziełach eminentnych reżyserów. Na oczach kinomanów rodziły się i umierały legendy. Podczas ery Heisei opuścili nas tak wybitni twórcy jak choćby Akira Kurosawa, Shohei Imamura, Kaneto Shindo czy Nagisa Ōshima. Z drugiej strony pojawili się też nowi, wychowywani w innych czasach, z zupełnie nowymi wizjami i całkowicie innym przekazem. Swoje największe dzieła stworzyli wtedy m.in. Hayao Miyazaki, Hirokazu Koreeda czy też Sion Sono.

Ale w tym poście, trochę na przekór, najwięcej uwagi poświęcę innemu twórcy, a jest nim Takeshi Kitano. A na przekór z dwóch powodów. Po pierwsze, ostatnio dość szerokim łukiem omijają go światła reflektorów. Po drugie, Kitano tak naprawdę rzadko trafia w moje gusta. Za to zawsze doszlifuje jakiś element na tyle, by zrobić na mnie wrażenie.

Pierwsze co rzuca się w oczy to styl reżysera, i przyznam szczerzę, że musiałem przetrawić parę jego filmów żeby moje antypatyczne względem niego uczucia, zamieniły się w uznanie. A to dlatego że Takeshi po prostu kocha wszelkie uproszczenia i skróty, w drodze do ukazania widzom finalnego przesłania. Bo a to bohaterom wszystko przychodzi za łatwo, a to znowu jakiś ważny wątek jest potraktowany po macoszemu, a jeszcze innym razem historia jest naciągana tak, że aż zęby bolą. Ale to wszystko nic. Autor zawsze ma jakąś wizję, którą chce nam coś przekazać, a jego filmy są jedynie narzędziem mu to umożliwiającym. Zasiadając do jego filmów przede wszystkim powinniśmy zadać sobie szkolne pytanie „co autor miał na myśli?”, trochę przymykając przy tym oko na to, w jaki sposób to pokazał.

A głównym kluczem do rozwiązania zagadki tego co siedzi w głowie Kitano, jest wszędobylska w jego filmach symbolika. Jako przykład możemy podać choćby sceny walki Yakuzy z filmu „Sonatine”. Chyba nikt nigdy nie zrobił mniej dynamicznych strzelanin. Serio. Za głowę można się złapać obserwując, jak grupa wyszkolonych morderców stoi naprzeciw siebie w bezruchu i po prostu oddaje na wprost kolejne salwy, dopóki pole bitwy nie zostanie wymiecione z członków przeciwnej kasty. Jakże inny wymiar ma ten epizod, gdy skumamy, że ta wręcz teatralna scena nie miała nam zapewnić emocji. Reżyser chciał nam pokazać niezwykły honor i dumę ekranowych mafiosów, tym samym przyrównując ich do samurajskich wojowników i stawiając Yakuzę w roli ich współczesnych sukcesorów.

Ale wcale nie musimy się uciekać do tak głębokich analiz, bo jak na widelcu mamy chyba najważniejszy ekranowy symbol. A jest nim sam Kitano. Uwielbia on grywać w swoich dziełach, a szczególnie jedna z odgrywanych przez niego person, dość często powtarza się w wielu dziełach reżysera. Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że jest to zwykła kalka z wielu innych filmów akcji. Małomówny, nieprzebierający w czynach twardziel, często o trudnej przeszłości i równie smętnie zapowiadającej się przyszłości, którą tylko on jest w stanie wyprowadzić na właściwe tory. Bohater reprezentuje te same wartości, niezależnie czy jest detektywem w „Hana-bi” czy gangsterem z serii „Wściekłość”. Patrząc na to pobieżnie, można by stwierdzić u twórcy wręcz lenistwo w tworzeniu postaci. Będzie to jednak osąd niezwykle krzywdzący. Bo oto Takeshi pojawia się w tych produkcjach jako ucieleśnienie Boga. Niczym stwórca, karze tych którzy na to zasłużyli, a wiernych mu kompanów wynagradza. Choć to zwykle on ma największy wpływ na losy fabuły, i zawartych w niej postaci, wciąż pozostawia bohaterom wolną wolę. Często ich czyny obserwuje z boku, bez własnych ingerencji, a jedynie po fakcie wymierza im sprawiedliwość. Wydaje się bohaterem wręcz nie z tej ziemi, niekiedy sprawia wrażenie nieśmiertelnego. Gdy już jednak przyjdzie mu zginąć, robi to zazwyczaj z własnej woli, dodatkowo przyjmując wszystko z godnością i honorem, często także obrywając przy tym nie tylko za swoje czyny, ale i za wybryki innych bohaterów - niczym Jezus, który dał się ukrzyżować za ludzkie grzechy. I oto na ekranie widzimy połączenie kina akcji, biblijnych przypowieści i poezji. Tylko gdzie ta cała poetyka?

I tu pojawia się coś, w czym moim zadaniem Kitano jest mistrzem, czyli skrawki z życia według Takeshi'ego. Nie wiem jak on to robi, ale jego obrazy zwykłego, spokojnego życia zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Do dziś, gdy myślę o „Hana-bi”, pierwsze co przychodzi mi do głowy to króciutka scenka, w której główny bohater układa z żoną puzzle, a moim ulubionym fragmentem z „Sonatine” jest półgodziny akt w samym środku filmu, gdzie grupka ludzi po prostu bawi się i korzysta z życia w okolicach nadmorskiego domku. I aż serce boli, że Beat Takeshi (bo tak brzmi jego pseudonim artystyczny) jako tematy swoich opowieści wybiera raczej brutalne, gangsterskie perypetie, a dużo rzadziej ucieka w spokojne nurty, niczym w genialnym „Dolls” – nakręconym przez niego w 2002 roku melodramacie, inspirowanym tradycyjnym, japońskim teatrem lalkowym. No cóż, wychodzi na to, że jeśli chodzi o skrawki z życia, to musi nam wystarczyć wcześniej wspomniany Koreeda. A co do Takeshi’ego, to pozostaje liczyć że niedługo sprezentuje nam jakieś nowe dzieło. Bo choć na mojej liście filmów do których lubię wracać jest masa takich, które wprowadzają mnie w dwugodzinny trans uniemożliwiający oderwanie się od ekranu, to i tak co jakiś czas muszę włączyć sobie stu minutowy „Sonatine” tylko po to, żeby przez jedną trzecią tego czasu pogapić się na bandę facetów wydurniających się na plaży. I to właśnie uważam za prawdziwy geniusz dzieł Kitano.