sobota, 18 maja 2019

Życie to taniec. Śmierć też - Recenzja filmu "John Wick 3"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

O tym, co na przestrzeni paru lat zrobili reżyser Chad Stahelski i scenarzysta Derek Kolstad, niektórzy twórcy marzą całe życie. Oto na naszych oczach narodziła się i dojrzała seria, która rozpoczynając swoje podboje, garściami czerpała i cytowała z największych klasyków kina akcji, by dziś, przy premierze trzeciej części, zyskać tak ogromną renomę i status, że może już zacząć cytować samą siebie. A wspomniani wyżej twórcy, nie omieszkają z tej możliwości skorzystać.

Przy tym sami ułatwiają sobie to zadanie, umieszczając fabułę kontynuacji tuż po wydarzeniach z poprzedniczki. John Wick został właśnie ekskomunikowany ze społeczności płatnych zabójców, za jego głowę wyznaczono sowitą nagrodę, a licząca setki członków wspólnota kilerów, właśnie wzięła sobie naszego protagonistę za cel. Dla Johna oznacza to mniej więcej tyle, że „szanse są wyrównane” – jak stwierdza jedna z pierwszoplanowych postaci, dla widzów zaś, że współczynnik ekranowych kopnięć, uderzeń, wymachów i zgonów, należy zwiększyć przynajmniej o kilkanaście jednostek.

A mowa tu o kopnięciach wyprowadzonych bardzo skrzętnie, gdyż „John Wick 3” oferuje zdecydowanie najlepszą choreografię walk, z całej dotychczasowej serii. Każda potyczka jest tu jak misternie zaplanowany pokaz artystyczny, w którym zamiast wyszkolonych tancerzy i gimnastyków, oglądamy żądnych krwi siepaczy, a każdy kolejny występ kończy się nie ukłonem i brawami, lecz stosem nieruchomych ciał oraz powoli stygnącą na posadzce kałużą krwi. Całe to danse macabre upodabnia do estradowych występów jeszcze to, że twórcy w ekranowe szarpaniny starają się upchnąć jak największy wachlarz emocji. Bo o ile poprzednie części serwowały nam klasyczne kino zemsty, tak tu otrzymujemy bardziej coś na kształt zawodów sportowych, w których Wick jest najlepszym zawodnikiem. I tak jak w świecie sportu, choć każdy chce wygrać, to każdemu przyświecają inne intencje i usposobienie. Niektórzy po prostu nienawidzą naszego bohatera, dla innych jest legendą z którą zawsze chcieli się spotkać – oczywiście w walce, a jeszcze inni chcą na nim przetestować swoje umiejętności. To, plus upchnięty gdzie nie gdzie czarny humor, nadaje wszystkiemu całkiem niezłą wielowymiarowość, gdzie każda potyczka jest inna, a jedyne co je łączy, to całkowita niepodobność do klasycznych filmowych mordobić, jakie od lat serwuje nam kino akcji.

Lecz choć ekranowy balet śmierci skutecznie przykuwa naszą uwagę do centrum kinowego ekranu, to od czasu do czasu warto także rozejrzeć się na boki, bo tam też niemało się dzieje. Orgia kolorów, barw i pstrokatych świateł otacza zewsząd naszych bohaterów, a lokacje to fuzja neonowego tech-noir i mokrego snu kaskadera, gdzie wszelkie umeblowanie zostało zaprojektowane chyba tylko z myślą o jego pięknej destrukcji.

Niestety nie tak pięknie rozpada się fabuła, która to im dalej pcha naszego bohatera w czasie, tym bardziej rozmienia się na drobne. I choć przedstawiony nam świat już od pierwszej części był dość intrygujący, tak poznawanie jego kolejnych zasad można porównać do puszczania baniek mydlanych na wietrze – daje to frajdę, ale w oka mgnieniu wszystko znika i trzeba dmuchać ponownie. I twórcy, jak najbardziej, dmuchają w naszym kierunku raz po raz kolejnymi bańkami, tyle że każdą z nich obudowują kilku bądź kilkunastominutową rozmową, która w założeniu ma rozbudowywać fabułę, a w praktyce jedynie testuje naszą cierpliwość w oczekiwaniu na kolejne sceny akcji. Trochę szkoda na to wszystko czasu, skoro z każdej pogaduszki i tak wynika tylko tyle, że John po prostu zmienia oponenta w którego od teraz będzie celować lufą.

Choć moim skromnym zdaniem, lepiej żeby schował gnata do kabury, bo sceny z użyciem broni palnej nieustannie rażą w oczy już od czasów pierwszej części. Całe szczęście i tu poczyniono dość duże postępy względem poprzedniczek, ale ciągle mam wrażenie że Stahelski nie do końca radzi sobie z reżyserowaniem tego typu scen, a każda "strzelana" sekwencja powoduje u mnie mimowolny zgrzyt zębów do tego stopnia, że jeszcze z dwie kontynuacje i będę potrzebował protezy.

Jednakże gdzieś tam w głębi serca mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Seria z części na część staje się coraz lepsza, a za kilkadziesiąt lat będzie dla obecnych pokoleń zapewne tym samym, czym teraz dla ich rodzicieli jest „Szklana pułapka” czy „Terminator”. Kupą pięknych wspomnień i sentymentalnych rozczuleń nad tym, że „takich filmów już się nie kręci”. I ja jestem za, bo choć zwykle kręciłem nosem gdy słyszałem o Johnie Wicku, to tym razem i mnie udało mu się ustrzelić.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz