poniedziałek, 24 czerwca 2019

I po zabawie - Recenzja filmu "Laleczka"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Filmowe remaki niewątpliwie przeżywają właśnie swój renesans. Nie ma ostatnio roku, abyśmy nie otrzymali kilku tudzież kilkunastu obrazów inspirowanych wydanymi przed laty filmami. Jednym z takich projektów jest wchodzący właśnie do kin "Child's Play” (polski tytuł „Laleczka”), będący restartem serii o laleczce Chucky. I jest on dziełem intrygującym już na starcie, gdyż oryginalna seria o Chucky’m była chyba jedynym oldschoolowym cyklem shlaserów, który nigdy nie doczekał się żadnych tego typu wznowień czy startów od zera. W przeciwieństwie do konkurencji, która często i gęsto z takich możliwości korzystała (pozdrawiam 5 linii czasowych na przestrzeni 11 filmów w serii „Halloween”). Co więcej, seria Dona Manciniego jest od 1988 roku nieustanie przez niego kontynuowana. Trzeba tu jednak przyznać, że ostatnie części raczej nie wychodziły zbytnio poza fanatyczne kręgi, najbardziej hardkorowych fanów serii (Co zresztą wyszło im tylko na dobre. „Cult of Chucky” z 2017 roku, nawet wśród krytyków, trafił raczej jedynie do sympatyków morderczej laleczki, tym samym zdobywając w prasie oceny rzędu 7/10).

Przed seansem jednakże towarzyszyły mi dość mieszane uczucia. Z jednej strony zeszłoroczne „Halloween” udowodniło, że i ten gatunek może doczekać się sprawnych reanimacji, z drugiej zaś, wydany w 2009 roku „Piątek 13-go” pokazał, że po prostu nie ma już sensu rozgrzebywać co poniektórych serii. Na szczęście twórcy „Laleczki” nie zamierzali kombinować, i w nasze ręce oddali dzieło przypominające najbardziej campowe filmy lat 80-tych. Czy to słuszny wybór? Lepszego być chyba nie mogło.

Lecz żeby w pełni tę decyzję zrozumieć, musimy sobie mniej więcej nakreślić czasy, w jakich oryginalna seria powstała. Rok 1988. 10 lat po tym jak John Carpenter w 1978 roku rozpoczął wielki boom na slashery (choć Tobe Hooper pojawił się ze swoją „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” już w 74’), gatunek był już dość mocno wymęczony i powoli zaczynał pożerać własny ogon. Fani chcą więcej i więcej, mainstreamowe serie doczekują się mnóstwa kontynuacji, a gdzieś na zapleczu tego wszystkiego powstają setki pół-amatorskich, nakręconych za psie pieniądze pozycji, które tylko popychają całość w coraz to bardziej kiczowate, czy wręcz śmieciowe klimaty. Slashery dotarły do momentu, w którym całe zjawisko cieszy się dość wątpliwą renomą, a prawdziwych fanów nie dziwi już absolutnie nic. Idealny moment na wypuszczenie filmu o żądnej krwi zabawce, opętanej przez duszę seryjnego mordercy.

I tegoroczna laleczka jest dokładnie takim filmem, jakiego moglibyśmy się spodziewać te 40 lat temu - na chwilę przed drugą połową lat 90-tych w której to filmy grozy zaczęły powoli przybierać formę, w jakiej mniej więcej znamy je dzisiaj. Oczywiście nie mam na myśli tu jakiejś topornej archaiczności dzieła, a bardziej oldschoolowy hołd dla klasyki gatunku, co nieco przekonwertowany pod współczesne czasy. Tylko czy to podobieństwo do starszych produkcji jest tak właściwie zaletą, czy wadą? A no, to zależy. Powiedzmy sobie wprost. Slashery to bardzo, ale to bardzo specyficzny gatunek. Mocno zatopiony we własnej konwencji, wymaga od widza dość konkretnych preferencji, zmusza do przymykania oczu na wiele aspektów, a przy głębszym poznaniu wręcz obliguje do sympatyzowania z kinem klasy B czy nawet C i niżej. I nowe „Child’s Play” wymaga od nas dokładnie tych samych rzeczy. Naprawdę nie sposób mi było odgonić swój umysł od myśli „hej, to jest film który raczej nie siądzie ogółowi” kiedy co jakiś czas widziałem kolejną tandetną czy kiczowatą scenę. Z drugiej zaś strony mi, kolesiowi który za małolata, wbrew zaleceniom rodziców, oglądał stare horrory by potem całą noc dygotać ze strachu pod kołdrą lub który zajeździł kasetę ze „Swamp Thing” Wesa Cravena tak, że mój stary odtwarzacz już jej nie odczytywał, nie sposób było się na tym filmie nie bawić świetnie.

Szczególnie, że wiele aspektów jest dopracowana dużo bardziej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Świetne zdjęcia, dobra gra aktorska (Mark Hamill jako Chucky, c’mon!), scenariusz, który choć posiada pewną dozę slasherowej przewidywalności, to jednak w pełni spełnia postawione mu zadania. Znalazło się nawet miejsce dla całkiem solidnej liczby odniesień do trashowych klasyków filmu grozy, czy też oryginalnego cyklu z lalką w roli głównej. Bałem się odcinania kuponów od znanej serii, a dostałem dużo więcej niż oczekiwałbym od jakiegokolwiek reamke’u. Szczególnie, jeśli mowa to o reamke’u TAKIEJ serii.

„Laleczka” to film, którego chyba za nic w świecie nie poleciłbym każdemu. To specyficzny obraz, skierowany dla specyficznego odbiorcy. Ale ten specyficzny odbiorca powinien, tak jak ja, przeżyć dość miłe zaskoczenie i koniec końców wyjść z kinowej sali usatysfakcjonowany. Innych też śmiało zachęcam, ale robicie to już na własną odpowiedzialność. Choć kto wie, może akurat spodoba wam się ten cały slasherowy klimat? Bo jeśli tak, to macie przynajmniej 2 dekady filmów grozy do nadrobienia.

Ocena 7/10

niedziela, 9 czerwca 2019

He still standing - Recenzja filmu "Rocketman"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Zmierzając na seans „Rocktemana”, nie sposób mi było przegonić z głowy myśli, zestawiających nowy film Dextera Fletchera, z niezbyt udanym, zeszłorocznym „Bohemian Rhapsody”. Na szczęścicie kolejne dwie godziny, przyniosły mi obraz kompletnie odrębny, świetnie skonstruowany i robiący wszystko na tyle dobrze, że dopiero teraz uświadomił mi w pełni, skalę marności „Bohemian…”.

Historia rozpoczyna się w odwykowej sali. Właśnie odbywa się na niej terapia grupowa, a na jednym z krzeseł zasiada Elton John – wybitny muzyk, ale również, jak sam nam zaraz wyjawi, alkoholik, narkoman, bulimik i seksoholik. Pchnięty na skraj psychicznej wytrzymałości Elton, zaczyna pobieżnie opowiadać nam historię swojego życia, a my obserwujemy wszystko to, co doprowadziło go do wielkiego sukcesu, ale jednocześnie, niemalże pociągnęło go na dno.

Przedstawiona nam terapia już na wejściu mocno uczłowiecza głównego bohatera sprawiając, że od początku widzimy go nie jako wyalienowanego artystę, którego od naszego życia dzieli przepaść, ale przede wszystkim, jako zwykłego człowieka, z bagażem emocji i problemów. Dodatkowo całość sprawdza się także jako świetne narzędzie narracyjne. Autorzy mogą skakać po wydarzeniach, lekko zaburzać chronologię czy pomijać nieistotne aspekty historii, a całość finalnie i tak będzie spójna.

A doprawdy nie trudno byłoby tą spójność tu zgubić, bo sam film jest momentami równie szalony, co człowiek, o którym opowiada. Odrealnione sceny, musicalowe wstawki, zabawa formą i montażem. To wszystko raz po raz wyskakuje na nas z ekranu, i co najlepsze ciągle działa w przedstawionej nam konwencji, gdyż wciąż zdajemy sobie sprawę z tego, że bohater prócz suchych faktów, przypomina sobie również emocje czy uczucia towarzyszące tamtym wydarzeniom.

A jak już o wydarzeniach przedstawionych na ekranie mowa, to nie sposób odmówić twórcom odwagi. Nikt tu nie wygładza faktów, nie pomija zbyt drażniących aspektów historii, czy nie chowa głowy w piasek, gdy trzeba ukazać na ekranie sceny kłótni, zażywania narkotyków czy seksu. Czyli mówiąc w skrócie, gdy trzeba pokazać życie Eltona Johna takie, jakim było naprawdę. Zresztą sam Elton był producentem wykonawczym całości, więc można powiedzieć, że sam czuwał nad solidnością przedstawianych treści.

Uwagę warto zwrócić również na obsadę aktorską, na czele ze świetnym Taronem Egertonem. Przede wszystkim, nie stara się on tępo odwzorować granej przez siebie postaci jeden do jednego. W zamian tego, otrzymujemy dobrze wyważony miks Egertona i oczywiście Eltona, co działa świetnie. Z jednej strony wiemy, że ten kogo obserwujemy na ekranie ma być Eltonem Johnem, z drugiej zaś, dzięki dość subtelnej charakteryzacji, aktor wciąż może grać twarzą, i Egerton świetnie to wykorzystuje, dzięki czemu podczas seansu, jego umiejętności oddawania emocji niejednokrotnie zrobiły na mnie całkiem niezłe wrażenie.

Ostatecznie, „Rocketman” nie jest laurką. Nie jest też wymierzonym czyjąś stronę atakiem. To naprawdę dobry biopic, ale oprócz tego także całkiem udany film. Momentami emocjonalny czy ckliwy, innym razem szalony i kwiecisty. Dokładnie taki, jaki obraz o Eltonie Johnie powinien być. Bo i sam Elton taki jest.

Ocena: 7/10