niedziela, 9 czerwca 2019

He still standing - Recenzja filmu "Rocketman"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Zmierzając na seans „Rocktemana”, nie sposób mi było przegonić z głowy myśli, zestawiających nowy film Dextera Fletchera, z niezbyt udanym, zeszłorocznym „Bohemian Rhapsody”. Na szczęścicie kolejne dwie godziny, przyniosły mi obraz kompletnie odrębny, świetnie skonstruowany i robiący wszystko na tyle dobrze, że dopiero teraz uświadomił mi w pełni, skalę marności „Bohemian…”.

Historia rozpoczyna się w odwykowej sali. Właśnie odbywa się na niej terapia grupowa, a na jednym z krzeseł zasiada Elton John – wybitny muzyk, ale również, jak sam nam zaraz wyjawi, alkoholik, narkoman, bulimik i seksoholik. Pchnięty na skraj psychicznej wytrzymałości Elton, zaczyna pobieżnie opowiadać nam historię swojego życia, a my obserwujemy wszystko to, co doprowadziło go do wielkiego sukcesu, ale jednocześnie, niemalże pociągnęło go na dno.

Przedstawiona nam terapia już na wejściu mocno uczłowiecza głównego bohatera sprawiając, że od początku widzimy go nie jako wyalienowanego artystę, którego od naszego życia dzieli przepaść, ale przede wszystkim, jako zwykłego człowieka, z bagażem emocji i problemów. Dodatkowo całość sprawdza się także jako świetne narzędzie narracyjne. Autorzy mogą skakać po wydarzeniach, lekko zaburzać chronologię czy pomijać nieistotne aspekty historii, a całość finalnie i tak będzie spójna.

A doprawdy nie trudno byłoby tą spójność tu zgubić, bo sam film jest momentami równie szalony, co człowiek, o którym opowiada. Odrealnione sceny, musicalowe wstawki, zabawa formą i montażem. To wszystko raz po raz wyskakuje na nas z ekranu, i co najlepsze ciągle działa w przedstawionej nam konwencji, gdyż wciąż zdajemy sobie sprawę z tego, że bohater prócz suchych faktów, przypomina sobie również emocje czy uczucia towarzyszące tamtym wydarzeniom.

A jak już o wydarzeniach przedstawionych na ekranie mowa, to nie sposób odmówić twórcom odwagi. Nikt tu nie wygładza faktów, nie pomija zbyt drażniących aspektów historii, czy nie chowa głowy w piasek, gdy trzeba ukazać na ekranie sceny kłótni, zażywania narkotyków czy seksu. Czyli mówiąc w skrócie, gdy trzeba pokazać życie Eltona Johna takie, jakim było naprawdę. Zresztą sam Elton był producentem wykonawczym całości, więc można powiedzieć, że sam czuwał nad solidnością przedstawianych treści.

Uwagę warto zwrócić również na obsadę aktorską, na czele ze świetnym Taronem Egertonem. Przede wszystkim, nie stara się on tępo odwzorować granej przez siebie postaci jeden do jednego. W zamian tego, otrzymujemy dobrze wyważony miks Egertona i oczywiście Eltona, co działa świetnie. Z jednej strony wiemy, że ten kogo obserwujemy na ekranie ma być Eltonem Johnem, z drugiej zaś, dzięki dość subtelnej charakteryzacji, aktor wciąż może grać twarzą, i Egerton świetnie to wykorzystuje, dzięki czemu podczas seansu, jego umiejętności oddawania emocji niejednokrotnie zrobiły na mnie całkiem niezłe wrażenie.

Ostatecznie, „Rocketman” nie jest laurką. Nie jest też wymierzonym czyjąś stronę atakiem. To naprawdę dobry biopic, ale oprócz tego także całkiem udany film. Momentami emocjonalny czy ckliwy, innym razem szalony i kwiecisty. Dokładnie taki, jaki obraz o Eltonie Johnie powinien być. Bo i sam Elton taki jest.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz