niedziela, 10 listopada 2019

Tydzień z Terminatorem | Dzień #7 - Recenzja filmu "Terminator: Mroczne Przeznaczenie"



Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali
  
Seria o terminatorze na przestrzeni ostatnich lat przeszła więcej znoju niż jej żyjący w ciągłym strachu przed maszynami bohaterowie. Widzieliśmy liczne kontynuacje, reboot, parę linii czasowych, wprowadzano nowych bohaterów, rewitalizowano starych, akcja skakała po przyszłości, przeszłości i teraźniejszości, a elektroniczni mordercy zdobywali coraz to nowsze możliwości. Gdzieś z boku spoglądał na to James Cameron który w końcu nie wytrzymał, odkupił prawa do marki i ponownie załapał za stery całego przedsięwzięcia. Pytanie tylko, co jeszcze może pokazać seria, która pokazała już niemalże wszystko?

Twórcy zachowawczo uznali, że lepsze jest wrogiem dobrego (co sam cykl niejednokrotnie nam udowadniał) i postawili na stary, sprawdzony motyw, pozbywając się przy okazji wszelkich udziwnień. Tak więc bez większej kombinatoryki – jest zły, są dobrzy, zły goni, dobrzy uciekają, resztę znamy. Tyle że tym razem, w prostocie naprawdę leży siła. Obraz reżyseruje Tim Miller (wcześniej reżyser m.in. „Deadpoola”) i choć nie jest on artystą wybitnym, tak dobry z niego rzemieślnik, nieźle czujący blockbusterowego bluesa. Pościgi, wybuchy czy walki ogląda się tu z nieukrywaną przyjemnością i choć gdzieś pomiędzy nie wpleciono moralne rozterki czy odrobinę dramatu, tak najważniejsza jest tu przede wszystkim akcja, od zawsze przecież będąca crème de la crème serii. W całej tej fabularne prostolinijności najbardziej boli w sumie sam początek filmu. Bez większych spoilerów zdradzę tylko, że scenarzyści dla własnej wygody umieszczenia historii w dogodnym dla siebie miejscu, postanowili w dość banalny sposób zniweczyć z trudem wypracowaną przez bohaterów w „dwójce” pozycje. Autonomicznemu dziełu by to nie zaszkodziło, jednak w obrazie będącym kontynuacją „Dnia Sądu” trochę uwiera.

Uwierają też same postacie. Mocne sfeminizowanie historii dawało nadzieję na powiew świeżości, jednak od strony scenariuszowej nasze bohaterki to bezbarwne wydmuszki. Mająca wszystkich chronić Grace (Mackenzie Davis) to niezważająca na niebezpieczeństwa, prąca do wykonania celu komandoska, Sarah Connor (Linda Hamilton) to wyniszczona życiem, rzucająca suche teksty twardzielka, a będąca głównym celem terminatora Dani (Natalia Reyes), przechodzi oklepana drogę od delikatnej dziewczyny z przedmieścia, do nieustraszonej wojowniczki. Szkoda, że tak bardzo postanowiono to olać. Najbardziej pomysłowa jest w tym wszystkim o dziwo postać samego T-800 (Arnold Schwarzenegger), choć sam jego koncept jest tym razem lekko kontrowersyjny, i może u niektórych fanów wywołać niemały zgrzyt zębów.

Atutem jest za to osadzenie opowieści twardo w naszych realiach. Temat podróży w czasie i linii czasowych zostaje tu zmarginalizowany do poziomu jaki jest fabule absolutnie niezbędny, a na horyzoncie nie widać jeszcze znaków mających zwiastować niechybne powstanie samoświadomych maszyn. Przyszłość dopiero nadejdzie. Póki co głowę ludzkości zaprząta za to prowadząca do zwolnień automatyzacja miejsc pracy, powszechna inwigilacja czy kryzys imigracyjny. O to niekiedy przyziemne wręcz problemy ocierają się również nasi bohaterowie, i niejednokrotnie miałem wrażenie, że jest to rozwiązanie lepsze, niż dobrze nam już znane próby wciskania na siłę futurystycznych bajerów tylko po to, ażeby podkreślić, że naprawdę mamy do czynienia z dziełem Sci-Fi.

„Terminator: Mroczne przeznaczenie” nie jest oczywiście filmem, który nagle zbawi serię lub zafunduje jej świeży start. To co prawda solidny, dający frajdę film akcji, ale jednak zrobiony małym nakładem sił i nadużywający gatunkowych klisz czy też nikogo nieekscytujących już zagrywek. W jednej z prowadzących do finału scen, T-800 przewrotnie stwierdza „Już tu nie wrócę”. Mam szczerą nadzieję że to prawda, bo „Dark Fate”, to chyba ostatnia szansa cyklu o zbuntowanych maszynach, na usunięcie się w cień ze względną klasą.


Ocena: 5/10

sobota, 9 listopada 2019

Tydzień z Terminatorem | Dzień #6 - Upadek

 

Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Podobno, gdy producenci zaproponowali Jamesowi Cameronowi reżyserowanie trzeciej części „Terminatora”, ten bez zastanowienia odpowiedział „nie”, po czym dodał, że „już opowiedział historię, którą chciał opowiedzieć”. Od tego czasu kontynuacje opowieści o zbuntowanych maszynach tułały się po różnych reżyserach i scenarzystach, z raz lepszym a raz gorszym skutkiem. Żadnej z tych pozycji nie udało się jednak chociażby zbliżyć jakością, do dzieł oryginalnego twórcy.

„Terminator 3: Bunt Maszyn”

„Bunt Maszyn” wpada przede wszystkim w pułapkę nieudolnej próby bycia „bardziej”. Twórcy biorą tu sprawdzony już schemat i podkręcają wszystkie jego elementy do absurdalnego wręcz poziomu. Dostajemy więc sporo niezbyt dobrze skonstruowanego dramatu, próby tępego budowania napięcia i oczywiście masę wybuchów. Największą ofiarą tego dokręcania śruby jest nowy, absurdalnie przesadzony antagonista. O ile pierwsze części potrafiły zbudować fajny suspens wrogiem silniejszym, ale jednak dającym nadzieję unicestwienia go, tak tu bohaterowie mierzą się z tworem niemalże niezniszczalnym, o ogromnym wachlarzu nowych, śmiercionośnych możliwości. Bardzo szybko sprowadza nas to do scen w których raz za razem występuje możliwość zlikwidowania naszych bohaterów, a nie dochodzi do tego tylko i wyłącznie dlatego, że fabuła chce inaczej. Słaby, życzeniowy scenariusz to zresztą kolejna z głównych wad produkcji. Dużo rzeczy wyskakuje to nagle, bez żadnego sensownego powodu, gdyż akurat są potrzebne. Powtarza się to zarówno w scenach akcji, jaki i zwykłych dialogach, przez co całość naprawdę szybko zaczyna męczyć. Po krótkiej chwili przestajemy czuć jakiekolwiek napięcie, frajda też z tego żadna, a my po prostu czekamy przed telewizorem, na i tak już dobrze nam znany finał, po drodze obserwując gamę filmowych klisz i nielogiczności.

„Terminator: Ocalenie”

„Ocalenie” rządziło głównie klimatem. Choć trzeba też przyznać, że wyniszczone wojną gruzowiska Stanów Zjednoczonych to już dawno oklepany w post-apo motyw, nic więc dziwnego że miks szaroburych lokacji i brudnych, walczących o przetrwanie ludzi i tutaj dał radę. Na pochwałę za to zdecydowanie nie zasługuje scenariusz, stworzony przez Johna Brancato i Michaela Ferrisa – twórców historii do części trzeciej. Fabuła bardzo szybko zjeżdża na przewidywalne tory, w opowieści roi się od znaków zapytania i niejasnych decyzji a całość jest po prostu „akcyjniakiem w post-apo” jakich doświadczyliśmy już wiele. Szczególną nijakością i bezbarwnością cechują się tu również same postacie, na czele z granym przez Christiana Bale'a Johnem Connorem. Po części jest to zapewne efekt ultimatum, jakie niezadowolony z ekranowego czasu granej przez siebie postaci Bale, postawił twórcom. Aktor zażądał podobno rozbudowania wątku Connora, pod groźba całkowitego odejścia z projektu, jeśli ci nie spełnią jego prośby. Jak się finalnie okazało, duet scenarzystów niezbyt dobrze poradził sobie z owym zadaniem.

„Terminator: Genisys”

Na tle wyżej opisanych sequeli, „Genisys” najbardziej wyróżnia się paroma całkiem nieźle wykombinowanymi pomysłami. O ile obraz rozpoczyna się niczym klasyczny kinowy reboot, tak bardzo szybko dowiadujemy się, że właśnie obserwujemy alternatywną linie czasową, w której to młoda Sara Connor jest bardziej niebezpieczna od mającego ją ochraniać Kyle’a Reese’a. Ciekawych epizodzików brakuje jednak ażeby wypełnić nimi ponad dwugodzinny film, to też przez resztę czasu obserwujemy niezbyt wyszukany, momentami mocno przynudzający film akcji.

I tak to się toczyło przez ostatnich parę lat. Raz w górę, raz w dół, ale zawsze poniżej jakiegoś zjadliwego poziomu. Jak na tle tego wszystkiego wypada część szósta? Przekonamy się jutro