wtorek, 5 listopada 2019

Tydzień z Terminatorem | Dzień #2 - Recenzja filmu "Terminator"



  Obraz może zawierać: 1 osoba, tekst

Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Gdy w 1984 roku, reżyser filmu „Pirania II: Latający mordercy” postanowił za mniej niż siedem milionów dolarów nakręcić obraz Sci-Fi, obsadzając przy tym głównych bohaterów trójką niemal nieznanych wówczas aktorów, nikt raczej nie wróżył mu większego sukcesu. Nikt, na czele z samą wytwórnią Orion, nieangażującą się zbytnio w proces powstawania produkcji i dającą twórcy niemalże wolną rękę przy wszelkich decyzjach artystycznych. Nikt także nie spodziewał się, że James Cameron stworzy wtedy jeden z największych popkulturowych symboli XX wieku. Oto „Terminator” we własnej, cybernetycznej osobie.

Fabuła jest dosyć prosta (zresztą sam pomysł przyśnił się podobno Cameronowi, gdy ten zalegał z gorączką w jednym z rzymskich hoteli). Na spustoszonej wojną Ziemi roku 2029, ostatnie niedobitki ludzkiej egzystencji walczą o przetrwanie z inteligentnymi maszynami. Kartą przetargową konfliktu może okazać się Sara Connor (Linda Hamilton) – matka przyszłego dowódcy ruchu oporu. Z tego też powodu, obie strony wysyłają w przeszłość swoich wysłanników. Maszyny - T-800 (Arnold Schwarzenegger), w celu wytropienia i likwidacji Sary, ludzie - Kyle'a Reese'a (Michael Biehn), którego zadaniem jest temu zapobiec.

Od pierwszych minut seansu w oczy rzuca nam się antyutopijna wizja Stanów lat 80-tych. Los Angeles Jamesa Camerona jest szare, brudne i nieprzyjazne. W ustronnych miejscach przesiadują bezdomni lub młodociani chuligani, główne arterie i kluby zapełniają za to niezwracający na siebie uwagi ludzie. Nawet gdy nie pogrążony w mroku, świat przypomina o swojej szorstkości antypatycznym zachowaniem ludzi, jak chociażby wtedy, gdy Sara spotyka się z nieprzyjemnościami ze strony klientów w swojej pracy. Społeczeństwo przedstawione w „Terminatorze”, do sukcesywnego upadku wcale nie potrzebuje wojny - ta tylko przyśpieszyła sprawę.

W samym środku tego złowrogiego środowiska obserwujemy trójkę naszych bohaterów. Choć co prawda po niemal 40-stu latach niektóre aspekty postaci przypominają już dobrze nam znane klisze, to jednak aktorzy wyciskają z granych przez siebie bohaterów coś więcej niż tylko standardowe persony mające za zadanie jedynie pchanie fabuły do przodu. Reese’owi, choć oddanemu i upartemu w dążeniu do wykonania zadania, daleko do synonimu bezemocjonalnego komandosa-twardziela, Arnold jako T-800 tworzy jedną z najbardziej badassowskich kreacji w swojej karierze, zaś Sara Connor na naszych oczach przechodzi ogromną przemianę. Od sztampowej wręcz dziewczyny kina Sci-Fi, potrzebującej mężczyzny do ochrony, aż po zdecydowaną, samowystarczalną kobietę biorącą sprawy w swoje ręce i śmiało czekającą na to co przyniesie przyszłość. Oczywiście nie sposób odebrać na tym polu zasług samemu scenariuszowi, aczkolwiek bez odpowiedniej obsady, efekt zdecydowanie nie byłby aż tak wyrazisty.

Całość dopełnia świetna muzyka skomponowana przez Brada Fiedela. Jego mroczny synth-rock potrafi momentami napędzać narrację bardziej niż wydarzenia na ekranie, pozwalając nam jeszcze mocniej zatopić się w filmowej akcji.

„Terminator” nie jest oczywiście filmem bez wad. Momentami aż nazbyt życzeniowa fabuła, przesadzona ekspresyjność w odgrywaniu niektórych scen czy niepotrzebny wątek miłosny potrafią rzucić się w oczy, trzeba jednak pamiętać, że mamy do czynienia z filmem lat 80-tych. Sci-Fi w owych czasach dopiero się kształtowało i w pełni doroślało, więc na niektóre bolączki po prostu warto przymknąć oko. Tak samo jak na nieokrzesany i momentami jeszcze sztywny styl samego Camerona, który skrzydła prawdziwie rozwinął dopiero w późniejszych produkcjach, m.in. w sequelu wyżej opisywanego dzieła.

„Terminator” jest bez wątpienia pozycją kultową, ponadczasową. Mieszając ze sobą autorską wizję, umiejętności oraz miłość do gatunku, Cameron został jednym z twórców ikon kina zeszłego wieku, tworząc przy tym także, umyślnie lub nie, dzieło które po latach może być rozpatrywane również w kompletnie innych aspektach niż podczas premiery. W dobie szaleńczo postępującej dziś digitalizacji i komputeryzacji, warto się czasem zastanowić, czy i nas, gdzieś w głębi, powoli nie zabijają maszyny. Nawet pomimo faktu, że jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy.


Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz