sobota, 9 listopada 2019

Tydzień z Terminatorem | Dzień #6 - Upadek

 

Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Podobno, gdy producenci zaproponowali Jamesowi Cameronowi reżyserowanie trzeciej części „Terminatora”, ten bez zastanowienia odpowiedział „nie”, po czym dodał, że „już opowiedział historię, którą chciał opowiedzieć”. Od tego czasu kontynuacje opowieści o zbuntowanych maszynach tułały się po różnych reżyserach i scenarzystach, z raz lepszym a raz gorszym skutkiem. Żadnej z tych pozycji nie udało się jednak chociażby zbliżyć jakością, do dzieł oryginalnego twórcy.

„Terminator 3: Bunt Maszyn”

„Bunt Maszyn” wpada przede wszystkim w pułapkę nieudolnej próby bycia „bardziej”. Twórcy biorą tu sprawdzony już schemat i podkręcają wszystkie jego elementy do absurdalnego wręcz poziomu. Dostajemy więc sporo niezbyt dobrze skonstruowanego dramatu, próby tępego budowania napięcia i oczywiście masę wybuchów. Największą ofiarą tego dokręcania śruby jest nowy, absurdalnie przesadzony antagonista. O ile pierwsze części potrafiły zbudować fajny suspens wrogiem silniejszym, ale jednak dającym nadzieję unicestwienia go, tak tu bohaterowie mierzą się z tworem niemalże niezniszczalnym, o ogromnym wachlarzu nowych, śmiercionośnych możliwości. Bardzo szybko sprowadza nas to do scen w których raz za razem występuje możliwość zlikwidowania naszych bohaterów, a nie dochodzi do tego tylko i wyłącznie dlatego, że fabuła chce inaczej. Słaby, życzeniowy scenariusz to zresztą kolejna z głównych wad produkcji. Dużo rzeczy wyskakuje to nagle, bez żadnego sensownego powodu, gdyż akurat są potrzebne. Powtarza się to zarówno w scenach akcji, jaki i zwykłych dialogach, przez co całość naprawdę szybko zaczyna męczyć. Po krótkiej chwili przestajemy czuć jakiekolwiek napięcie, frajda też z tego żadna, a my po prostu czekamy przed telewizorem, na i tak już dobrze nam znany finał, po drodze obserwując gamę filmowych klisz i nielogiczności.

„Terminator: Ocalenie”

„Ocalenie” rządziło głównie klimatem. Choć trzeba też przyznać, że wyniszczone wojną gruzowiska Stanów Zjednoczonych to już dawno oklepany w post-apo motyw, nic więc dziwnego że miks szaroburych lokacji i brudnych, walczących o przetrwanie ludzi i tutaj dał radę. Na pochwałę za to zdecydowanie nie zasługuje scenariusz, stworzony przez Johna Brancato i Michaela Ferrisa – twórców historii do części trzeciej. Fabuła bardzo szybko zjeżdża na przewidywalne tory, w opowieści roi się od znaków zapytania i niejasnych decyzji a całość jest po prostu „akcyjniakiem w post-apo” jakich doświadczyliśmy już wiele. Szczególną nijakością i bezbarwnością cechują się tu również same postacie, na czele z granym przez Christiana Bale'a Johnem Connorem. Po części jest to zapewne efekt ultimatum, jakie niezadowolony z ekranowego czasu granej przez siebie postaci Bale, postawił twórcom. Aktor zażądał podobno rozbudowania wątku Connora, pod groźba całkowitego odejścia z projektu, jeśli ci nie spełnią jego prośby. Jak się finalnie okazało, duet scenarzystów niezbyt dobrze poradził sobie z owym zadaniem.

„Terminator: Genisys”

Na tle wyżej opisanych sequeli, „Genisys” najbardziej wyróżnia się paroma całkiem nieźle wykombinowanymi pomysłami. O ile obraz rozpoczyna się niczym klasyczny kinowy reboot, tak bardzo szybko dowiadujemy się, że właśnie obserwujemy alternatywną linie czasową, w której to młoda Sara Connor jest bardziej niebezpieczna od mającego ją ochraniać Kyle’a Reese’a. Ciekawych epizodzików brakuje jednak ażeby wypełnić nimi ponad dwugodzinny film, to też przez resztę czasu obserwujemy niezbyt wyszukany, momentami mocno przynudzający film akcji.

I tak to się toczyło przez ostatnich parę lat. Raz w górę, raz w dół, ale zawsze poniżej jakiegoś zjadliwego poziomu. Jak na tle tego wszystkiego wypada część szósta? Przekonamy się jutro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz