środa, 1 maja 2019

Dziś na cesarskim tronie Japonii zasiadł cesarz Naruhito, co zgodnie z tradycją, oznacza rozpoczęcie nowej ery – Reiwa. Poprzednia, trzydziestoletnia era Heisei, choć nie zawsze była łaskawa dla mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni, zdecydowanie łagodniej potraktowała ichniejszą popkulturę, która to w tym okresie ogromnie rozrosła się i dokonała światowej ekspansji. Czy tego chcemy czy nie, Japonia weszła na salony. Przyczyniły się do tego moda, muzyka, komiksy, ale także filmy, niezależnie czy mówimy tu o przeważnie dość szorstko przyjmowanym u nas anime, czy też uznanych dziełach eminentnych reżyserów. Na oczach kinomanów rodziły się i umierały legendy. Podczas ery Heisei opuścili nas tak wybitni twórcy jak choćby Akira Kurosawa, Shohei Imamura, Kaneto Shindo czy Nagisa Ōshima. Z drugiej strony pojawili się też nowi, wychowywani w innych czasach, z zupełnie nowymi wizjami i całkowicie innym przekazem. Swoje największe dzieła stworzyli wtedy m.in. Hayao Miyazaki, Hirokazu Koreeda czy też Sion Sono.

Ale w tym poście, trochę na przekór, najwięcej uwagi poświęcę innemu twórcy, a jest nim Takeshi Kitano. A na przekór z dwóch powodów. Po pierwsze, ostatnio dość szerokim łukiem omijają go światła reflektorów. Po drugie, Kitano tak naprawdę rzadko trafia w moje gusta. Za to zawsze doszlifuje jakiś element na tyle, by zrobić na mnie wrażenie.

Pierwsze co rzuca się w oczy to styl reżysera, i przyznam szczerzę, że musiałem przetrawić parę jego filmów żeby moje antypatyczne względem niego uczucia, zamieniły się w uznanie. A to dlatego że Takeshi po prostu kocha wszelkie uproszczenia i skróty, w drodze do ukazania widzom finalnego przesłania. Bo a to bohaterom wszystko przychodzi za łatwo, a to znowu jakiś ważny wątek jest potraktowany po macoszemu, a jeszcze innym razem historia jest naciągana tak, że aż zęby bolą. Ale to wszystko nic. Autor zawsze ma jakąś wizję, którą chce nam coś przekazać, a jego filmy są jedynie narzędziem mu to umożliwiającym. Zasiadając do jego filmów przede wszystkim powinniśmy zadać sobie szkolne pytanie „co autor miał na myśli?”, trochę przymykając przy tym oko na to, w jaki sposób to pokazał.

A głównym kluczem do rozwiązania zagadki tego co siedzi w głowie Kitano, jest wszędobylska w jego filmach symbolika. Jako przykład możemy podać choćby sceny walki Yakuzy z filmu „Sonatine”. Chyba nikt nigdy nie zrobił mniej dynamicznych strzelanin. Serio. Za głowę można się złapać obserwując, jak grupa wyszkolonych morderców stoi naprzeciw siebie w bezruchu i po prostu oddaje na wprost kolejne salwy, dopóki pole bitwy nie zostanie wymiecione z członków przeciwnej kasty. Jakże inny wymiar ma ten epizod, gdy skumamy, że ta wręcz teatralna scena nie miała nam zapewnić emocji. Reżyser chciał nam pokazać niezwykły honor i dumę ekranowych mafiosów, tym samym przyrównując ich do samurajskich wojowników i stawiając Yakuzę w roli ich współczesnych sukcesorów.

Ale wcale nie musimy się uciekać do tak głębokich analiz, bo jak na widelcu mamy chyba najważniejszy ekranowy symbol. A jest nim sam Kitano. Uwielbia on grywać w swoich dziełach, a szczególnie jedna z odgrywanych przez niego person, dość często powtarza się w wielu dziełach reżysera. Na pierwszy rzut oka można mieć wrażenie, że jest to zwykła kalka z wielu innych filmów akcji. Małomówny, nieprzebierający w czynach twardziel, często o trudnej przeszłości i równie smętnie zapowiadającej się przyszłości, którą tylko on jest w stanie wyprowadzić na właściwe tory. Bohater reprezentuje te same wartości, niezależnie czy jest detektywem w „Hana-bi” czy gangsterem z serii „Wściekłość”. Patrząc na to pobieżnie, można by stwierdzić u twórcy wręcz lenistwo w tworzeniu postaci. Będzie to jednak osąd niezwykle krzywdzący. Bo oto Takeshi pojawia się w tych produkcjach jako ucieleśnienie Boga. Niczym stwórca, karze tych którzy na to zasłużyli, a wiernych mu kompanów wynagradza. Choć to zwykle on ma największy wpływ na losy fabuły, i zawartych w niej postaci, wciąż pozostawia bohaterom wolną wolę. Często ich czyny obserwuje z boku, bez własnych ingerencji, a jedynie po fakcie wymierza im sprawiedliwość. Wydaje się bohaterem wręcz nie z tej ziemi, niekiedy sprawia wrażenie nieśmiertelnego. Gdy już jednak przyjdzie mu zginąć, robi to zazwyczaj z własnej woli, dodatkowo przyjmując wszystko z godnością i honorem, często także obrywając przy tym nie tylko za swoje czyny, ale i za wybryki innych bohaterów - niczym Jezus, który dał się ukrzyżować za ludzkie grzechy. I oto na ekranie widzimy połączenie kina akcji, biblijnych przypowieści i poezji. Tylko gdzie ta cała poetyka?

I tu pojawia się coś, w czym moim zadaniem Kitano jest mistrzem, czyli skrawki z życia według Takeshi'ego. Nie wiem jak on to robi, ale jego obrazy zwykłego, spokojnego życia zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Do dziś, gdy myślę o „Hana-bi”, pierwsze co przychodzi mi do głowy to króciutka scenka, w której główny bohater układa z żoną puzzle, a moim ulubionym fragmentem z „Sonatine” jest półgodziny akt w samym środku filmu, gdzie grupka ludzi po prostu bawi się i korzysta z życia w okolicach nadmorskiego domku. I aż serce boli, że Beat Takeshi (bo tak brzmi jego pseudonim artystyczny) jako tematy swoich opowieści wybiera raczej brutalne, gangsterskie perypetie, a dużo rzadziej ucieka w spokojne nurty, niczym w genialnym „Dolls” – nakręconym przez niego w 2002 roku melodramacie, inspirowanym tradycyjnym, japońskim teatrem lalkowym. No cóż, wychodzi na to, że jeśli chodzi o skrawki z życia, to musi nam wystarczyć wcześniej wspomniany Koreeda. A co do Takeshi’ego, to pozostaje liczyć że niedługo sprezentuje nam jakieś nowe dzieło. Bo choć na mojej liście filmów do których lubię wracać jest masa takich, które wprowadzają mnie w dwugodzinny trans uniemożliwiający oderwanie się od ekranu, to i tak co jakiś czas muszę włączyć sobie stu minutowy „Sonatine” tylko po to, żeby przez jedną trzecią tego czasu pogapić się na bandę facetów wydurniających się na plaży. I to właśnie uważam za prawdziwy geniusz dzieł Kitano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz