czwartek, 25 lipca 2019

Miłosny list do Nowego Jorku - Recenzja filmu "W deszczowy dzień w Nowym Jorku"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

Zeszły rok pierwszy raz od dawien dawna minął nam, bez ani jednej produkcji od najbardziej rozpoznawalnego neurotyka na świecie. Aż dziwnie się człowiek czuł, patrząc na wszystkie kinowe premiery wakacyjnego sezonu ogórkowego, nie mogąc jednocześnie powiedzieć sobie w duszy "ehhh, ale przynajmniej nowy Allen będzie". Choć trzeba przyznać, że ostatnimi czasy forma mistrza jest dość zdradliwa. Jak było tym razem? Myślę że dużo lepiej, niż mogliśmy się spodziewać.



Tym razem Woody znów zabiera nas do swojego ukochanego Nowego Jorku, co choć robił już niejednokrotnie, to tym razem wystawia swojej rodzimej miejscowości prześliczną laurkę. O tym, że Allen jest w tym mieście na zabój zakochany, wie chyba każdy jego fan. Reżyser niejednokrotnie podkreślał to w wywiadach, filmach, sztukach czy choćby wtedy, gdy ten jeden, jedyny raz przyszedł na rozdanie oskarów, gdy akademia poprosiła go o zapowiedzenie na scenie montażu "Love letter to New York in the movies". Ale tym razem jest inaczej. Tym razem nie dochodzimy do wniosku, że Allen kocha Nowy Jork, bo kręci w nim filmy. Tym razen to wiemy, bo w swojej nowej produkcji opowiada o nim, jak o własnej kochance. Nie dostajemy akcji zawieszonej "gdzieś na Manhattanie". Poznajemy konkretne sklepy, bary, hotele czy ulice, i choć wszystko to jest po prostu kołem napędowym dla naszych ekranowych bohaterów, to jednak gdzieś podskórnie czujemy, że reżyser nie wybrał ich przypadkowo, i zapewne sam tam chadza, w popołudnia równie deszczowe co w jego najnowszym filmie. A wszystko ukazane jest dodatkowo z taką czułością i zaangażowaniem, że człowiek ma ochotę wybiec z kina, i jak najszybciej wsiąść w nabliży samolot lecący w stronę wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.



Z czułością reżyser traktuje różnież swych bohaterów. I trudno się dziwić, grany przez Timothée'go Chalameta Gatsby, to znów po części alter ego samego twórcy, a wszyscy dobrze wiemy, że odkąd Woody przestał występować w swoich dziełach, nie zawsze to wychodziło. Bo Allen na ekranie nie grał, on po prostu był sobą. Za to nie każdy aktor go odgrywający, potrafił być Allenem. Ale Chalamet wypada w tej roli świetnie. Co prawda z początku parę nutek w jego grze rozbrzmiało mi trochę fałszywie i pretensjonalnie, jednak bardzo szybko dostrzegłem, że Timothée ma swój własny, świetny pomysł na tę postać, a połączenie jego emploi i Allenowskich mądrości, dało nam idealnie zgrany miks, którego już jakiś czas nie uświadczyliśmy w działach reżysera. Chalametowi akompaniuje Elle Fanning w roli jego słodkiej, lekko naiwnej dziewczyny. Jak to często u Allen bywa, postacie pochodzą z dwóch różnych światów, więc świetna, ekpresywna gra aktorska Fanning, jeszcze bardziej pomaga nam dostrzec ten grubo ciosany kontrast pomiędzy bohaterami.



Fabuła nie dąży do jakiegoś konkretnego celu i jest bardziej zlepkiem krótszych lub dłuższych historyjek, w jakie raz po raz wplątują się nasi protagoniści. Allen co jakiś czas serwuje nam taki zbiór anegdotek, i muszę przyznać że nie zawsze mu to wychodziło, jak chociażby w wydanym w 1971 roku "Bananas", sprawiającym wrażenie niechlujnie zszytych gagów, gdzie historia jest tylko pretekstem do strzelenia w nas kolejnym bon motem, czy slapstickową sytuacją. Na szczęście tu wszystko trzyma się kupy, a historia gładko przechodzi od jednego wydarzenia do drugiego, bez widocznych szwów. Humor naturalnie wyłania się nam z historii, i jest dobrze zgrany z całą resztą.



Oko za to, cieszy strona wizualna. Od paru lat Allen przykłada większą uwagę do kolorów w swych dziełach (w dużej mierze jest to zapewne zasługa jego nowego operatora, wybitnego Vittorio Storaro) i trzeba przyznać że jest coraz lepiej. Żąglerka ciepłymi i zimnym barwami sprawia, że sceny z sekundy na sekundę potrafią zmienić klimat i wywołać u widzą całkowicie inny wachlarz emocji niż ten odczuwany przed chwilą.



"W deszczowy dzień w Nowym Jorku" nie jest może najlepszym filmem w filmografii reżysera. Na pewno nie zagrozi takim produkcjom jak "Annie Hal" czy "Hannah i jej siostry". Jest jednak dziełem na tyle dobrym, by przypomnieć mi to wszystko, za co swego czasu pokochałem Allena. A do tego, dostaliśmy piękną klamrę kompozycyjną. Bo kilkanaście lat temu Woody zapowiadał miłosny list do Nowego Jorku na Oscarach, a dziś sam jeden nakręcił.



Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz