Blog
to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po
codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na:
https://facebook.com/OstatniNaSali
Jakkolwiek szumnie nie brzmiałby malkontenckie wypowiedzi
niektórych kinomanów o tym, że wszystko już w filmie zostało wymyślone, bliżej
prawdy jest chyba jednak stwierdzenie, iż jeszcze wiele przed nami. Rosnąca
śmiałość dużych producentów, skorych zaryzykować własne pieniądze w coraz to
odważniejsze dzieła, z roku na rok pomaga wydorośleć gatunkowym nurtom często
kojarzonym jedynie z błahą rozrywką i uciechą dla mas. Rasistowskie i
ksenofobiczne wątki w „Czarnej Panterze”, czy profeministyczna „Kapitan Marvel”
pokazują, że poważniejsze nutki upchnięte do blockbusterów nie tylko nie
fałszują całej symfonii, ale i potrafią zadowolić słuchaczy. Tymczasem, gdy
Marvel doprawia swoją filmową zupę coraz to pikantniejszymi przyprawami, DC
postanawia otworzyć całkiem nową restaurację i daje Toddowi Phillipsowi
całkowicie wolna rękę w kreowaniu jej menu. Jednakże, czy jego „Joker” jest
nowym mesjaszem, czy tylko fałszywym prorokiem? Doprawdy, ciężko to stwierdzić.
Nim jednak zaczniemy rozmyślać o tym, co „Joker” da kinu,
zastanówmy się najpierw, co daje widzowi. A daje niemało. Zacznijmy chociażby
od postaci Arthura Flecka, naszego głównego protagonisty. Czy może raczej,
antagonisty? Już tu pojawiają się pierwsze znaki zapytania, gdyż Todd każdy
element swojego dzieła stara się rozdzielić na warstwy. Arthura poznajemy jako
niezbyt usatysfakcjonowanego życiem, odrzuconego nieszczęśliwca, żegnamy go zaś,
patrząc na psychopatycznego wariata, gardzącego ludzkim życiem i starającego
się zemścić na otaczającym go świecie. Kiedy mamy utożsamić się z bohaterem, a
kiedy go potępić? Czy Fleck jest tu alegorią zagubionego społeczeństwa XXI
wieku, głucho wołającego o pomoc, czy może donośnym krzykaczem, który stara się
zagłuszyć wołanie na ratunek innych, by w międzyczasie dorzucić swoje trzy
grosze do postępującej już destrukcji. Reżyser w żadnym wypadku nie kreśli nam
tu żadnych wyraźnych linii, a jedynie miesza ze sobą różne kolory, zawsze woląc
zanurzyć nas w szarości aniżeli przerzucać pomiędzy czernią a bielą.
W parze z dobrym wyglądem Arthura „na papierze”, idzie też
jego wybitna prezencja na ekranie. Grający główną role Joaquin Phoenix
niejednokrotnie wspina się na wyżyny aktorskiego fachu, serwując widzom istną
ucztę dla oka. Joker Phoenixa to postać z krwi i kości, a jednocześnie, persona
pełna wewnętrznych jak i zewnętrznych konfliktów. Bo co właściwie odczuwa nasz
bohater, gdy jego ciało pręży się pełne złości, twarz w tym czasie zalewa
smutek, a umysł okrasza to wszystko szalonym śmiechem? Joaquin nie dopełnia tu
wizji reżysera, tylko od podstaw interpretuje ją po swojemu, w pełni oddając
się ekranowej kreacji. I jeśli miałbym wybrać, ten jeden, jedyny element
produkcji, który osobiście uważam za najdoskonalszy, to byłaby nim właśnie ta
rola.
Na pochwałę zasługuje również świat przedstawiony nam w
filmie. Gotham Phillipsa to brudne, szorstkie i nieprzyjazne do życia miejsce,
wysysające z ludzi ostatki empatii, cnót i jakichkolwiek pozytywnych emocji. Szarpane
jeszcze nie przez gangi super złoczyńców, a przez niepokoje społeczne, ludzką
znieczulicę i beznadziejną władzę, miasto to maluje nam się jako przerażająca
antyutopia, będąca jednocześnie ponurym, choć trafnym ostrzeżeniem dla
współczesnych społeczeństw. Całość dopełnia nastrojowa muzyka Hildur
Guðnadóttir (soundtrack do „Czarnobyla” od HBO to też jej sprawka), która
miesza w jednym worku uczucie smutku, szaleństwa i industrialnej pustki
umierającego miasta.
Trudno mi jednak pisać o Jokerze w samych superlatywach, bo
w tej beczce miodu znalazło się też niestety miejsce na kilka łyżek dziegciu.
Zacznę od czegoś błahego, a mianowicie od wątku Batmana. Czy raczej, młodego Bruce'a
Wayne'a. Postać ta jest tak doklejona i potraktowana po macoszemu, że została
wrzucona chyba tylko po to, żeby fanom komiksów na chwilę uśmiechnęła się gęba.
Może to trochę zbytnie czepialstwo, aczkolwiek na boga, ile jeszcze razy
będziemy oglądać te rozsypujące się na ulicy, perły matki Bruce’a? Nie sposób nie
dostrzec tu lenistwa i sztucznego przymusu gdy film, który stara się całkowicie
na nowo zbudować status quo jakiejś postaci, kopiuje przy tym element
dziesiątki razy powielany przez innych twórców.
Na koniec zostawiłem sobie jednak coś, co nie daje mi
spokoju i stopniowo wgryza się we mnie od czasu seansu. A mianowicie. Czy „Joker”,
pod względem przekazu czy jakichkolwiek społeczno-filozoficznych rozmyślań, ma
nam do przekazania tak dużo, jak mogłoby się na początku zdawać? Cóż,
polemizowałbym z tym. Im bardziej zastanawiam się nad tym, co zostało nam przedstawione,
tym bardziej odgórne przesłanie wydaje mi się płytkie i z lekka truistyczne.
Możemy oczywiście uderzyć z drugiej strony i powiedzieć, że pewne myśli nie
podlegają dewaluacji, a niektóre odezwy warto wygłaszać w
kółko, nawet pomimo ich banalności. I doprawdy nie byłoby w tym nic złego,
gdyby nie to, że film trochę fałszywie próbuje się kreować na dzieło głębokie,
mające do przekazania dużo więcej niż rzeczywiście jest w stanie. Nie ma nic
złego w powtarzaniu oczywistości i udawaniu, że to prawda objawiona, tyle że
każdy tym podobny kompromis czy przejaw konformizmu, oddala finalny efekt od jakiejkolwiek
wybitności. I właśnie ta sztuczna głębia, nie pozwoliła mi się tym filmem w
pełni zachwycić. Bo dzieło Philipsa jest niczym cyrkowy klaun, którym
inspirował się nasz bohater. Jakkolwiek pięknie niemiałby pomalowanej twarzy, jakkolwiek
szalony i nieprzewidywalny by się nie wydawał i jakichkolwiek dopracowany nie
byłby jego występ, to gdzieś pod scenicznym kostiumem, czai się zwykły facet,
którego mijasz codziennie w warzywniaku. I kto wie, może kiedyś stanie na czele
rewolucji, a może będzie tylko jednym z klientów, których przewinęło się tu
setki.
Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz