piątek, 11 października 2019

Nowe Szaty Świra - Recenzja filmu "Joker"





Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali
 

Jakkolwiek szumnie nie brzmiałby malkontenckie wypowiedzi niektórych kinomanów o tym, że wszystko już w filmie zostało wymyślone, bliżej prawdy jest chyba jednak stwierdzenie, iż jeszcze wiele przed nami. Rosnąca śmiałość dużych producentów, skorych zaryzykować własne pieniądze w coraz to odważniejsze dzieła, z roku na rok pomaga wydorośleć gatunkowym nurtom często kojarzonym jedynie z błahą rozrywką i uciechą dla mas. Rasistowskie i ksenofobiczne wątki w „Czarnej Panterze”, czy profeministyczna „Kapitan Marvel” pokazują, że poważniejsze nutki upchnięte do blockbusterów nie tylko nie fałszują całej symfonii, ale i potrafią zadowolić słuchaczy. Tymczasem, gdy Marvel doprawia swoją filmową zupę coraz to pikantniejszymi przyprawami, DC postanawia otworzyć całkiem nową restaurację i daje Toddowi Phillipsowi całkowicie wolna rękę w kreowaniu jej menu. Jednakże, czy jego „Joker” jest nowym mesjaszem, czy tylko fałszywym prorokiem? Doprawdy, ciężko to stwierdzić.

Nim jednak zaczniemy rozmyślać o tym, co „Joker” da kinu, zastanówmy się najpierw, co daje widzowi. A daje niemało. Zacznijmy chociażby od postaci Arthura Flecka, naszego głównego protagonisty. Czy może raczej, antagonisty? Już tu pojawiają się pierwsze znaki zapytania, gdyż Todd każdy element swojego dzieła stara się rozdzielić na warstwy. Arthura poznajemy jako niezbyt usatysfakcjonowanego życiem, odrzuconego nieszczęśliwca, żegnamy go zaś, patrząc na psychopatycznego wariata, gardzącego ludzkim życiem i starającego się zemścić na otaczającym go świecie. Kiedy mamy utożsamić się z bohaterem, a kiedy go potępić? Czy Fleck jest tu alegorią zagubionego społeczeństwa XXI wieku, głucho wołającego o pomoc, czy może donośnym krzykaczem, który stara się zagłuszyć wołanie na ratunek innych, by w międzyczasie dorzucić swoje trzy grosze do postępującej już destrukcji. Reżyser w żadnym wypadku nie kreśli nam tu żadnych wyraźnych linii, a jedynie miesza ze sobą różne kolory, zawsze woląc zanurzyć nas w szarości aniżeli przerzucać pomiędzy czernią a bielą.

W parze z dobrym wyglądem Arthura „na papierze”, idzie też jego wybitna prezencja na ekranie. Grający główną role Joaquin Phoenix niejednokrotnie wspina się na wyżyny aktorskiego fachu, serwując widzom istną ucztę dla oka. Joker Phoenixa to postać z krwi i kości, a jednocześnie, persona pełna wewnętrznych jak i zewnętrznych konfliktów. Bo co właściwie odczuwa nasz bohater, gdy jego ciało pręży się pełne złości, twarz w tym czasie zalewa smutek, a umysł okrasza to wszystko szalonym śmiechem? Joaquin nie dopełnia tu wizji reżysera, tylko od podstaw interpretuje ją po swojemu, w pełni oddając się ekranowej kreacji. I jeśli miałbym wybrać, ten jeden, jedyny element produkcji, który osobiście uważam za najdoskonalszy, to byłaby nim właśnie ta rola.

Na pochwałę zasługuje również świat przedstawiony nam w filmie. Gotham Phillipsa to brudne, szorstkie i nieprzyjazne do życia miejsce, wysysające z ludzi ostatki empatii, cnót i jakichkolwiek pozytywnych emocji. Szarpane jeszcze nie przez gangi super złoczyńców, a przez niepokoje społeczne, ludzką znieczulicę i beznadziejną władzę, miasto to maluje nam się jako przerażająca antyutopia, będąca jednocześnie ponurym, choć trafnym ostrzeżeniem dla współczesnych społeczeństw. Całość dopełnia nastrojowa muzyka Hildur Guðnadóttir (soundtrack do „Czarnobyla” od HBO to też jej sprawka), która miesza w jednym worku uczucie smutku, szaleństwa i industrialnej pustki umierającego miasta.

Trudno mi jednak pisać o Jokerze w samych superlatywach, bo w tej beczce miodu znalazło się też niestety miejsce na kilka łyżek dziegciu. Zacznę od czegoś błahego, a mianowicie od wątku Batmana. Czy raczej, młodego Bruce'a Wayne'a. Postać ta jest tak doklejona i potraktowana po macoszemu, że została wrzucona chyba tylko po to, żeby fanom komiksów na chwilę uśmiechnęła się gęba. Może to trochę zbytnie czepialstwo, aczkolwiek na boga, ile jeszcze razy będziemy oglądać te rozsypujące się na ulicy, perły matki Bruce’a? Nie sposób nie dostrzec tu lenistwa i sztucznego przymusu gdy film, który stara się całkowicie na nowo zbudować status quo jakiejś postaci, kopiuje przy tym element dziesiątki razy powielany przez innych twórców.

Na koniec zostawiłem sobie jednak coś, co nie daje mi spokoju i stopniowo wgryza się we mnie od czasu seansu. A mianowicie. Czy „Joker”, pod względem przekazu czy jakichkolwiek społeczno-filozoficznych rozmyślań, ma nam do przekazania tak dużo, jak mogłoby się na początku zdawać? Cóż, polemizowałbym z tym. Im bardziej zastanawiam się nad tym, co zostało nam przedstawione, tym bardziej odgórne przesłanie wydaje mi się płytkie i z lekka truistyczne. Możemy oczywiście uderzyć z drugiej strony i powiedzieć, że pewne myśli nie podlegają dewaluacji, a niektóre odezwy warto wygłaszać w kółko, nawet pomimo ich banalności. I doprawdy nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że film trochę fałszywie próbuje się kreować na dzieło głębokie, mające do przekazania dużo więcej niż rzeczywiście jest w stanie. Nie ma nic złego w powtarzaniu oczywistości i udawaniu, że to prawda objawiona, tyle że każdy tym podobny kompromis czy przejaw konformizmu, oddala finalny efekt od jakiejkolwiek wybitności. I właśnie ta sztuczna głębia, nie pozwoliła mi się tym filmem w pełni zachwycić. Bo dzieło Philipsa jest niczym cyrkowy klaun, którym inspirował się nasz bohater. Jakkolwiek pięknie niemiałby pomalowanej twarzy, jakkolwiek szalony i nieprzewidywalny by się nie wydawał i jakichkolwiek dopracowany nie byłby jego występ, to gdzieś pod scenicznym kostiumem, czai się zwykły facet, którego mijasz codziennie w warzywniaku. I kto wie, może kiedyś stanie na czele rewolucji, a może będzie tylko jednym z klientów, których przewinęło się tu setki.

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz