niedziela, 28 lipca 2019

Malując uczucia - Recenzja filmu "Portret Kobiety w Ogniu"


Blog to w głównej mierze akumulacja moich recenzji i dłuższych tekstów. Po codzienne memy, newsy i krótkie formy, wpadaj na: https://facebook.com/OstatniNaSali

W jednej ze scen "Portretu Kobiety w Ogniu" bohaterki z pasją wczytują się w mit o Orfeuszu i Eurydyce. Chwilę potem,  podczas żywiołowej dyskusji, jedna z nich dochodzi do wniosku, iż decyzja Orfeusza o odwróceniu się do swojej żony, owocująca w efekcie jej stratą, była poetyckim wyborem o zatrzymaniu przez protagonistę mitu wspomnień o ukochanej żonie, zamiast obiektu swojej miłości samej w sobie. Historia płomiennego uczucia, zostawiającego po sobie jedynie trwały obraz w pamięci, jest tu jak odbicie lustrzane samego filmu Céline Sciammi. Historii miłości, z góry skazanej na bolesne zakończenie, zostawiającej pustkę w duszy, oraz zbiór rzewnych wspomnień wypalnoych w świadomości. Wypalających się nie mniej mocniej, co nowy obraz autorki "Lilli Wodnych"

XVIII-wieczna Francja. Malarka Marianne, na zlecenie zamożnej szlachcianki, przybywa do Bretonii w celu uwiecznienia na portrecie córki swojej zleceniodawczyni. Powodem prośby stworzenia obrazu, nie jest jednak jedynie chęć artystycznego uwiecznienia swojej latorośli. Heloise - bo tak zwie się dziewczyna, ma zostać wydana za mąż za bogatego kawalera zamieszkałego w Mediolanie. Jedynym warunkiem jest wysłanie mu portretu przyszłej żony, by ten mógł zaakceptować wybrankę. Wszystkiemu przeciwstawia się sama Heloise, w której myśl o poślubieniu nieznanego jej człowieka, wzbudza jedynie złość i smutek. Tym samym Marianne staje przed zadaniem, potajemnego utrwalenia dziewczyny na płótnie, gdyż ona sama nie wyraża chęci pozowania do dzieła mającego skazać ją na niechcianych związek. Wkrótce, wzajemna relacja kobiet, powoli przerodzi się w płomienne uczucie.

I właśnie ukazanie tego uczucia, jest najmocniejszym punktem produkcji. Silne kobiece postacie powoli przekonują się do siebie, a kiedy obie zaczynają odczuwać jedną z podstawowych, ludzkich rządz, na ekranie rozpoczyna się magia. Reżyserka nie śpieszy się, nie idzie w pół środki, rezygnuje z tanich chwytów. Bohaterki na naszych oczach wykonują przepiękny miłosny taniec, powolnie prowadzący je do płomiennego romansu. Kobiety kuszą się nawzajem, wodzą za nos, biorą udział w psychologicznych pojedynkach, coraz bardziej dojrzewając do wykonania tego najważniejszego kroku. Wszystko dzieje się niezwykle dostojnie, zmysłowo. Zamiast tanich klisz z filmów miłosnych, pędzących by odchaczyć wszystkie punkty z listy, dostajemy stopniowo narastające uczuciowe napięcie, pokazane w sposób dojrzały i bezpretensjonalny. Scen w których widz myśli że "to już" lecz okazuje się że "jednak nie" są dziesiątki. Historia rozwija się powoli, nabierając coraz więcej ciała i gęstości. A oprócz przenikających się na ekranie ludzkich emocji, dostajemy również starcie gatunków.

Bo choć na pierwszy rzut oka, "Portret Kobiety w Ogniu" przypomina kostiumowy melodramat, to im bardziej wgryzamy się w całość, tym bardziej na pierwszy plan wysuwa nam się psychologiczny thriller. Pełen napięcia i niepewności. Reżyserka gestami postaci buduje większy suspens, niż inni twórcy masą zwrotów akcji i zaskakujących zagrywek. Nawet gdy koniec końców wiemy, co z tego wszystkiego finalnie wyniknie (zresztą podpowiada nam to już pierwsza scena), i tak nie możemy oderwać wzroku od śledzenia ekranowej akcji. Akcji zbudowanej z taką czułością, dbałością o niuanse i pietyzmem, że zapewne nawet znajomość filmu na pamięć, nie zepsułaby nam powtórnego delektowania się tą piękną opowieścią.

Ale o czym finalnie mówi ten film? O miłości? Kobiecej sile? Prawdziwości chwili utrwalonej w sztuce? O tym każdy zdecyduje sam, ale zapewniam was, że mówi tak pięknie, iż warto go posłuchać.

Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz